Dywan w łazience i inne śmieszności.
Ile razy zdarzyło nam się nie powiedzieć czegoś, nie zwrócić komuś uwagi, bo „nie wypada”? Albo być może nie zapytaliśmy o coś czy nie uśmialiśmy się szczerze, żeby nie urazić rozmówcy. To się nazywa „takt”. Dzieci „taktu”, w naszym rozumieniu, często nie mają:) Komentują rzeczywistość tak jak ją widzą (bo taka często jest po prostu), nie z zamiarem sprawienia komuś przykrości, ale zwyczajnie przez zdrową, dziecięcą ciekawość.
Pamiętam wybuch szczerej radości Ani- dziewczynki, którą uczyłam kiedyś tańca indyjskiego. Opowiadałyśmy sobie nawzajem, tanecznym „migowym językiem”, różne historyjki, a kiedy doszło do słoniogłowego bóstwa o imieniu Ganeśa…- nie dałam już rady zapobiec wybuchowi dziecięcego śmiechu. Anię do łez rozbawił fakt, że Ganeśa dosiada szczura! Nie było w tym jej śmiechu żadnego szyderstwa, naśmiewania się z Ganeśi czy z ludzi, którzy czczą to bóstwo.
Po prostu- u nas słonie na szczurach nie jeżdżą! I już. Tylko tyle. Mogą sobie słonie ze sobą rozmawiać, mogą hodować kwiatki i przyjaźnić się z mrówkami czy myszami (albo się ich panicznie bać)- to „normalne”. Przyjmujemy bez dwóch zdań. Ale żeby mieć szczura za wierzchowca!?:)
Tak samo łatwo przyszło Ani szczerze uśmiać się ze szczura – wahany (wehikułu) boga Ganeśi, jak zaakceptować bezsprzecznie fakt, że dzieci w Indiach właśnie temu słoniowi co dzień ofiarowują kwiaty, słodycze i swe prośby o szczęście i błogosławieństwo.
Ta sama Ania oglądając moje zdjęcia z Indii, zwracała uwagę na szczegóły, których dorośli często nie widzieli, lub nawet jeśli widzieli- nie wiedzieli jak i czy o nie zapytać. Na przykład fotografia ze Świąt Wielkanocnych, spędzonych trzykrotnie w Indiach, w mieszkaniu wynajmowanym ze znajomymi. Na zdjęciu widać kolorowe pisanki i inne mniej lub bardziej Wielkanocne potrawy (cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma:)), leżące na kolorowej dupatcie (chuście, która jest dopełnieniem stroju salwar kamiz). Dupatta rozłożona jest na podłodze.
„Nie macie stołu? Jecie z podłogi? Ale super!!!”, pozazdrościła Ania, podobnie jak piekielnie zazdrościła mi tego, że wolno mi tam jeść palcami;)
Niektórzy moi znajomi oglądający te zdjęcia, jak dużo później sami przyznali, nie spytali o ten osobliwy „stół”, czy raczej osobliwy brak normalnego stołu, chociaż korciło ich niemiłosiernie! Już w chwili oglądania zdjęcia dorobili sobie do tego swoją logikę i wytłumaczenie: no tak, są biednymi studentami, nie stać ich na stół… W biednych rodzinach indyjskich też nigdy nie widać, by ludzie jedli przy stołach…
I tak pożałowali mnie znajomi:)
A stół był. Nawet stolik i biurko. I chyba ze 2 krzesła by się znalazły. I dwa fotele. I sofa też. I w wielu innych indyjskich domach są stoły, piękne, duże, często zaprojektowane przez specjalistów, wykonane na miarę. Ale w Indiach najczęściej najwygodniejsze, „najnormalniejsze” i swojskie jest usadowienie się na podłodze za skrzyżowanymi nogami. Rozkłada się gazetę, by nie pobrudzić marmurów, a na niej stawia się garnki zdjęte z ognia (no dobra, z gazu! Gaz jest, już nie wyobrażajcie sobie rozpalonego ogniska;) ). Gorących potraw nie trzeba nawet specjalnie przekładać na półmiski, nie będzie to poczytane (na pewno nie w rodzinie, nawet na większym rodzinnym przyjęciu) za „barbarzyństwo”. I już. Gotowe, jemy!
Myślę sobie, że nawet jeśli podczas naszego polsko-indyjskiego wielkanocnego śniadania, ustawione zostałyby stoły i krzesła, indyjscy goście i tak pewnie wzięliby talerze (a każdy talerz z innego kompletu;) ), nałożyli sobie jedzenie i usiedli na podłodze. A żeby nie pobrudzić marmurowej podłogi- podłożyliby pod talerz gazetę:) Tak zresztą zrobili co niektórzy- rozłożyli gazetę by nie pobrudzić „obrusu” z dupatty. Swoją drogą, też nie wszyscy pewnie mieli „odwagę” spytać po co nam właściwie ta dupatta pod talerzami i miskami. No trudno- takie widać zagraniczne zwyczaje…;)
Żeby nikt mnie nie posądził, że z kolei ja osądzam wszystkich Hindusów i wmawiam im ignorancję i „nieświatowość” (czytaj: brak obycia), mówię raz jeszcze: tak! Tak, w wielu domach indyjskich są stoły i są obrusy. I powszechnie wiadomo też jak z nich korzystać. Tylko po co, skoro można usiąść na podłodze?
Ktoś zapyta teraz: no tak…- tylko po co siedzieć na podłodze, skoro można usiąść na krześle? I sobie nie pogadamy;))
Moja nauczycielka tańca z Delhi, u której zdarza mi się jeść czasem obiad lub kolację, ma w swym wielkim domu ławę, ma wielki stół i ma do tego wielkiego stołu także wielkie krzesła. I korzysta z nich podczas wystawnych kolacji dla ważnych gości, gdzie ludzi i jedzenia jest tyle, że nie dałoby rady pomieścić wszystkich na podłodze. Sama jest „światowa”, to i gości często ma „światowych”. Ale ja jem u niej „normalnie”, czyli na gazecie siedząc po turecku na łóżku. Z całą rodziną . Na jednym, ogromnych rozmiarów, królewskim łożu. Nikt wtedy specjalnie nie czeka, aż wszyscy siądą do posiłku. Mąż je pierwszy, moja nauczycielka po nim. Albo na odwrót. Albo razem. Ze mną lub beze mnie. Jeśli któraś z dwóch sióstr ma ochotę się przyłączyć- robi to teraz, lub za chwilę. Nie trzeba czekać, dotrzymywać komuś grzecznie towarzystwa. Można w każdej chwili wstać i odnieść talerz do kuchni. Takie „maniery” nikogo nie gorszą w rodzinie lub wśród bliskich przyjaciół.
Gwoli wyjaśnienia- nie chodzi tu o żaden podział „klasowy”, żadne relacje „guru-uczeń”, „kobieta- mężczyzna”, czy jakiekolwiek inne. Siedzimy na tym samym łóżku, równi sobie, jemy palcami, często z tego samego talerza (gdy na przykład serwowane są pokrojone kawałki ogórka, pomidora i cebuli, zwane w Indiach szumnie „sałatką”:)).
Nie twierdzę, że musi się nam to wszystko podobać i że „ich” jest lepsze niż „nasze”. Jest po prostu inne. Mamy swoje przyzwyczajenia, co innego uważamy za „kulturalne”. Tam gdzie mi na tym zależy – informuję o swoich zwyczajach, lub po prostu wdrażam je w życie, gdy nie napotykam na jakiś wyraźny opór;) Jem na serwetkach, na matach, na stole (jeśli jest;)), przekładam potrawy z garnków do salaterek i na półmiski (jeśli są;)), zaczynam jeść razem ze wszystkimi, czekam aż skończą. Tam gdzie jestem gościem- stosuję się do zwyczajów panujących w domu gospodarza. Cóż, „jeśli wszedłeś między wrony…”.
Kiedyś mali chłopcy, sąsiedzi z ulicy, oglądali zdjęcia z Polski. Miałam w aparacie zdjęcia mojego polskiego mieszkania (wszyscy zawsze pytają jak wygląda, więc obfotografowałam na lewo i prawo i długo te zdjęcia w aparacie siedziały). Nic tak nie ubawiło chłopców jak… dywan w łazience! W większości indyjskich łazienek, gdzie woda z prysznica leje się wprost na posadzkę, taki „dywan” (czyli włochata mata łazienkowa, chodniczek przy wannie) nie miałby racji bytu. Tam zamiast dywanu, w kącie stoi „wiper” (po angielsku „wiper”, w hindi… hmm… chyba „wiper”, po naszemu „łajper”- albo gumowa wycieraczka do podłogi;) ). A zamiast rolki papieru toaletowego, zobaczymy najczęściej w indyjskiej łazience z lewej strony sedesu (czy dziury w podłodze) mały kranik i kubeczek. Do czego służy- chyba nie muszę tłumaczyć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Słoń na szczurze to paradoks wg naszego myślenia, fakt ;-). Raczej już szczur na słoniu prędzej by się ostał LOL.
OdpowiedzUsuńCo do jedzenia na podłodze czy łóżku - już się nie mogę doczekać kiedy tak sobie pojem tradycyjnie w Kalkucie z indyjską familią ;-)
I koniecznie palcami, lepiej smakuje:)
OdpowiedzUsuńNie mam oporów przed jedzeniem palcami więc na pewno. I tak czasem patrzę jak wprawnie i naturalnie wychodzi takie ręczne zajadanie mojemu mężowi.
OdpowiedzUsuńO - nie wiedziałam, że u mnie w domu się tak bardziej po indyjsku jadało - każdy kiedy chciał to jadł ;) Ola czy Ty masz już wydawcę? Bardzo się miło czyta i ciekawe to wszystko, pozdrawiam! Karolina Ł.
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło to słyszeć, dziękuję:) wydawcy poszukam, a i owszem:) A co, znasz jakiegoś chętnego może?;)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia!