Skrupulatnie przechowywane przez moją mamę, maile z mojej pierwszej podróży do Indii znalazłam… Trochę śmieszno, trochę straszno, ale ciekawe rzeczy sobie przypomniałam, co zmusiło mnie do refleksji nad tym jak zmienia się z wiekiem i z doświadczeniem spojrzenie na Indie… No, ale nie o tym teraz- na refleksje jeszcze przyjdzie czas. Póki co, przytoczę (bez zmian żadnych) treść jednego z listów. Gwoli wyjaśnienia: pierwszy raz pojechałam do Indii w 2003 roku. Kino tzw. „bollywoodzkie” nie było u nas jeszcze w modzie, nikt się nim nie zachwycał na taką skalę jak dziś. Powszechnie wiadomo było natomiast, że filmy indyjskie inne są nieco od tych, do których przywykliśmy i że wizyta w kinie w Indiach jest obowiązkowa…;) Skoro tak mówią- jako sumienna studentka indologii i jeszcze bardziej sumienna turystka poszłam sobie do kina w Bangalore- stolicy stanu Karnataka (o, przepraszam, teraz już Bangaluru, bo tak brzmi nazwa miasta w języku kannada, którym mówi się w Karnatace). Obejrzałam film (w kannada właśnie). Nic nie zrozumiałam, ale umiałam przeczytać literki- tego już mnie na indologii nauczyli:) Czyli mogłam sobie przeczytać tytuł filmu… Mam jednak sklerozę i kompletnie tego tytułu nie pamiętam… I teraz konkurs mili Państwo… Fanów i ekspertów z zakresu kina indyjskiego mamy dziś pod dostatkiem, może ktoś wie jaki jest tytuł filmu…? A oto opis (taki jak w liście z dnia 18 września 2003):
Tragedio-komedio-kryminalno-sensacyjno-ckliwy romans (czyli żadna nowość:) ). Główny bohater ma tyle przeżyć, problemów i życiowych tragedii, że można nimi obdarzyć cały naród indyjski. Łez wylewam hektolitry…, a on ratuje dziewczynę z rąk oprawców (chyba reżyser nie miał pomysłu na to, skąd ich wytrzasnąć, więc po prostu pojawiali się znikąd, w ilości zastraszającej, na rydwanach zaprzężonych w krowy). Wcześniej nasz bohater stracił głos, bo doznał szoku po tym, jak mu ktoś zabił dziewczynę (ale do końca nie wiadomo kto! I to jest wątek tajemniczo-kryminalny), potem pobili go milion razy i okazało się, że jego matka nie jest jego matką. Potem znów go pobili, a następnie matka okazała się matką jednak, a ta co niby była matką, a okazało się że nie jest- wygnała go z domu. Ale za trzy minuty się wyjaśniło, że go nie wygna, bo mąż jej zabronił (dobrze, że mąż chociaż był jeden, przypisany do jednej matki, bo już zaczęłam się gubić… nie mam jednak pewnych informacji, czy ten mąż był też czyimś ojcem przy okazji…). Summa summarum- nie wygnali go z domu… Odetchnęłam z ulgą, bo to już się zaczynało robić dramatyczne… Co innego pobić kogoś w Indiach, zmieszać z błotem, zmienić życie w piekło- ale wygnanie z własnego domu, z własnej rodziny…- tego już za wiele!
Aby uspokoić skołatane nerwy publiczności- w tym momencie zapalono światło, otworzono drzwi i zarządzono dziesięciominutową przerwę na herbatę:)
Jak już dziesięciominutowa przerwa skończyła się po dwudziestu minutach- wróciliśmy do oglądania.
Okazało się, że po przerwie do domu naszego nieustraszonego bohatera, niedoszłego wygnańca, przyszła ta dziewczyna, co to ją uratował na początku filmu i zjadła obiad z jego talerza (tzn. z jego liścia palmowego). Rodzice (matka, która okazała się nie być matką bohatera oraz jej mąż- ale nie wiem czy był to ojciec dziewczyny) chcieli ją za mąż wydać- ale nie za naszego bohatera, co wyraźnie się nie spodobało ani bohaterowi ani dziewczynie… No i ten liść palmowy tu odegrał znaczącą rolę, bo wylądował prawie na głowie bohatera naszego, jak się rodzice dziewczyny dowiedzieli, że ona zjadła posiłek z liścia chłopaka za którego nie wychodzi za mąż!!! Karygodne!!! No i teraz „niedoszły wygnaniec” stał się „doszłym wygnańcem”. Wywalili go z domu. Znowu łezka w oku…- no bo co on biedny zrobi… Też się popłakał… (tzn. chyba to był płacz, bo tak go zatrzęsło i tak dziwnie ruszał żuchwą…). Wziął swoją matkę (tę prawdziwą) i ruszył z nią „w świat”…
Potem kilka retrospekcji, układów choreograficznych (reeeeetyyyyy!!!), popisy taneczne głównych bohaterów (tych wygnanych i tych nie wygnanych razem- ręka w rękę, noga w nogę). W przerwach między przerwami dorzucono jeszcze garść bardzo śmiesznych gagów- np. ktoś się poślizgnął na skórce od banana, ktoś wsadził do pudełka z jedzeniem żywą żabę i jakaś pani narobiła wrzasku na pół Karnataki, ktoś chlusnął wodą na głowę przechodzącego mężczyzny- to tylko kilka prześmiesznych żartów z filmu, z których publiczność zaśmiewała się do rozpuku i prawie pospadała z krzeseł.
Potem znowu pobili głównego bohatera, jak już biedak „w świat” wyruszył… Na końcu wreszcie dowiedział się, kto zabił jego dziewczynę (jakoś bardzo szybko się to wyjaśniło, widać już 3 godziny filmu to było troszkę za długo nawet dla Hindusów i postanowili zakończyć zabawę). Jak się dowiedział kto zabił- natychmiast się zemścił! A! I odzyskał mowę! Publiczność biła brawo, sprawiedliwość i dobro zwyciężyły, a na koniec odbył się ślub naszego bohatera z dziewczyną, która mu kiedyś podjadła obiad z liścia palmowego, tą samą, którą kiedyś uratował (z rąk oprawców, co to jeździli na rydwanach zaprzężonych w krowy). Okazało się, że ona miała wyjść za mąż właśnie za tego faceta, który zabił kiedyś dziewczynę głównego bohatera- wątek kryminalny jak z Agaty Christie, bo nikt do końca nie wiedział, kto jest mordercą!
Opowiedziałam Wam już cały film, teraz nie musicie już iść na niego do kina:) No i jak widać- nieznajomość języka kannada nie przeszkodziła mi w obejrzeniu i przeżywaniu historii…:)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Bardziej poplątana jest chyba tylko 'Moda na sukces' ;)
OdpowiedzUsuń:) O nie..., widziałam coś jeszcze bardziej skomplikowanego, tylko że tamilskiego tym razem. I też nie pamiętam tytułu...;)
OdpowiedzUsuńa ja mam pytanie: duża była ta skórka od banana?
OdpowiedzUsuń...i to jest właśnie tajemnica lasu... (pewnie gdybym znała rozmiar skórki, przypomniałabym sobie tytuł filmu;) )
OdpowiedzUsuńmakuszyński maczał w tym palce? czy to były przygody hinduskiego koziołka matołka?
OdpowiedzUsuń