Moja codzienna trasa do przebycia na rowerze: dom - zajęcia taneczne - dom. Wieczorem ewentualnie wyprawa za miasto lub do którejś ze świątyń czy sal koncertowych, na recital taneczny.
O ile odcinek "dom - zajęcia" jest całkiem przyjemny, rzec można rekreacyjny, jak na tutejsze warunki, to z powrotem już nie jest tak sielankowo, bo droga wiedzie przez centrum miasta. Zatłoczone centrum. Bardzo zatłoczone. Wieczorem, ok godziny 18 czasu lokalnego, wzmaga się ruch, korki na ulicach powstają w tempie zastraszającym, a zasada na ulicy panuje jedna: ratuj się kto może! i dotrzyj do domu wcześniej niż inni! Może to i dobrze, że jeżdżę na rowerze. Mam większe szanse prześlizgnąć się jakoś przez tłum samochodów, riksz i motocykli. Pod prąd, na czerwonym, wszystko jedno - byle do przodu:)
Ale wróćmy na milszą trasę: dom - zajęcia odissi... Na lekcje jeżdżę przez Stare Miasto. Ale żeby tam dotrzeć, muszę przenieść mój czerwony rower przez tory kolejowe na "strzeżonym przejściu", przy zamkniętym szlabanie. To norma tutaj. Strzeżone przejście nigdy nie jest strzeżone, a szlaban nigdy nie jest otwarty (chociaż może właśnie na tym to polega idea "stzreżonego przejscia", a ja znowu się czepiam...;)). Potem slalom między wygrzewającymi się na słońcu psami i odpoczywającymi na środku ulicy krowami, po prawej świątynia, po lewej świątynia, jeszcze tylko schylę głowę i przejadę pod suszącym się praniem, skręcę przy stoisku z coca - colą i już jestem na prostej... Jadę wzdłuż Bindu Sagar - przyświątynnego, wielkiego zbiornika ze świętą wodą.
Najlepsze miejsce,by zmyć z siebie grzechy... W Bhubaneśwarze mnóstwo jest miejsc, w których hindus (=hinduista) może prosić o łaskę, błogosławieństwo, pomodlić się, złożyć ofiarę, oczyścić się z grzechów. Do głównej świątyni Lingaradź, wysokiej a ponad 50 metrów, zbudowanej ok XI w, nie mają wstępu nie-hindusi. Musimy zadowolić się tarasem widokowym i stamtąd podziwiać budowlę. Pozostałe świątynie (np. Mukteśwar czy Radźa Rani), są już dla nas dotępne. Większość bezpłatnie, jedna lub dwie- po kupieniu biletu wstępu.
Często kapłani opiekujący się daną świątynią, proszą przy wejściu o datki. Nie zawsze musimy się na to zgadzać. Ja mam taką swoją zasadę, że jeśli te datki faktycznie są dobrowolne, nikt mnie do nich nie zmusza - czasem zostawię w świątyni kilka rupii (dosłownie kilka! max 10; w zupełności wystarczy,zapewniam!). Ale jeśli bramin, bez pytania mnie o zgodę, odstawia przede mną "szopkę dla turystów" - tak to nazywam sobie roboczo - i żąda za to zapłaty (choć nie powinien), wtedy marny jego los. Z datku nici. "Szopka dla turystów" , to sto błogosławieństw naraz, malowanie mi czoła świętymi proszkami i pastą sandałową (pięć razy więcej niż wiernym odwiedzającym przybytek), wkładanie na siłę kwiatów we włosy, odśpiewywanie nade mną wszystkich znanych sobie mantr..., podczas gdy Hindusom nie zapewnia się takiej "kompleksowej obsługi". Muszą zadowolić się jednym machnięciem ręki kapłana. I wcale nie chodzi tu o to, że jestem bardziej "nieczysta" i należy nade mną modły odprawić, by mnie oczyścić. Tu chodzi o to, że jestem "workiem dolarów"- ma pieniądze, niech płaci!
A guzik z pętelką! Biała twarz nie oznacza rupii sypiących się z rękawa. Mieszkam w Indiach, płacę, jak każdy, w rupiach.
Amen.
środa, 13 stycznia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz