piątek, 15 lipca 2011

Pocztowki z Indii...



Save the Tiger… a może i coś więcej.

Chciałam zrobić coś dobrego dla świata i tygrysów w Indiach, chciałam przyczynić się do ich ratowania! I dlatego gdy przeczytałam na pewnej sporych rozmiarów ulotce nagłówek „Save the Tiger”, zakasałam rękawy i… Kłamię, wcale nie musiałam zakasywać, bo miałam krótkie, w końcu tutaj ciepło jest o tej porze roku… i nie tylko o tej, a o prawie każdej… ech! Wracając do rzeczy: „Save the tiger”? No to do roboty…

I wgłębiłam się w artykuł na ulotce, który zatytułowany był właśnie tak.
Przeczytałam i…
…nie uratowałam tygrysa. Żadnego, chociaż wciąż chcę to zrobić i uważam, że to jest świetna sprawa i jeśli tylko kiedyś przyjdzie do mnie jakiś tygrys i powie, że chce by go ratować- to się nie zawaham!

Ale za to, zainspirowana artykułem na ulotce, poszłam na wspaniały koncert, na który ulotka była jednocześnie zaproszeniem. A co z tym ma wspólnego ratowanie tygrysów? Po prostu streszczę to, co przeczytałam.

A! Niniejsza praca jest tylko streszczeniem artykułu, zawiera tłumaczenie wybranych fragmentów lub ich odautorski komentarz. Nie poświęcam szczególnej uwagi omówieniu sytuacji politycznej i gospodarczej Indii, a jedynie przedstawiam sytuację, która pozwoli osadzić w odpowiednim kontekście rozważania na temat roli i znaczenia przedmiotu artykułu. Posłużę się w głównej mierze polską transkrypcją popularną.
Całość zamknie wykaz literatury wyzyskanej w pracy, który zawiera źródła… No dobra, bez przesady!:)
Ach! Nie mogłam się powstrzymać;)

A teraz już na zupełnie poważnie:

„Gdy kilka dni temu odszedł od nas maestro Asad Ali Khan, dotarła do mnie smutna i straszna prawda: przyszłe pokolenia nie będą miały najprawdopodobniej szansy usłyszeć pięknego brzmienia ‘winy Rudra’ (‘wina’ to instrument strunowy, a ‘Rudra’ to jeden z jego typów), w pełnym wyrazu stylu khandarwani, który opanował mistrz.
Asad Ali Khan pozostawił bowiem tylko jednego ucznia, który kontynuuje tradycję rodzinną…
Gdy tygrysom w Indiach groziło wyginięcie, bardzo skrupulatnie i z wielką troską zajęto się ratowaniem tych, które pozostały, i robiono (i nadal robi się) wszystko, by nasze dzieci oraz dzieci ich dzieci mogły podziwiać te piękne zwierzęta nie tylko w książkach pod hasłem ‘wymarłe gatunki’… To wspaniałe, że takie wysiłki zostały podjęte i że los tygrysów nie jest nam obojętny.
Smutne natomiast jest to, że giną też inne skarby, ginie nasza tradycja, sztuka, i niewiele robi się by temu zapobiec…”

Tutaj autor wspomina wszystkie ułatwiające ludziom życie „wynalazki, które dał nam Zachód”, jak internet, telefony komórkowe, samoloty i… klimatyzację. To co sprawia, że nasze życie poprawia się pod względem materialnym, cenimy wyżej, bo ta poprawa następuje szybko i efekty są namacalne. A to co Indie już mają, co mogą dać światu, co jest ich dziedzictwem i co przyczynia się do rozwoju życia duchowego, nie jest doceniane. Bo, według autora arykułu, dziś w ludziach jest mniej cierpliwości, mniej zaufania do działania, które każe długo czekać na efekty… itd, itp.

Jak by na to wszystko nie patrzeć- prawdą jest, że giną nie tylko tygrysy w Indiach. Ginie sztuka…
Wina Rudra, surbahar, gottuwadjam (to instrumenty strunowe używane w muzyce południowo i północnoindyjskiej) i wiele innych tradycyjnych instrumentów muzycznych, odchodzi w zapomnienie.
Dhrupad (styl śpiewu, odmiana klasycznej indyjskiej muzyki), biraha (ludowe pieśni z Biharu), pandawani (pochodząca ze stanu Ćattisgarh i popularna też wśród plemion w Orissie i Andhra Pradeś sztuka śpiewania, recytowania, odgrywania historii opiewających czyny braci Pandawów), czy patua (styl malowania na zszytych ze sobą kawałkach papieru, pochodzący z Bengalu), też nie mają już wielu wykonawców, nauczycieli i uczniów.
Szkoda byłoby stracić to na zawsze…

Taki nastrój panował podczas tego właśnie koncertu, na który wybrałam się całkiem niedawno, by „ratować tygrysy”. Dużo przemówień, dramatyczne apele ludzi kultury, muzyków, dziennikarzy, wręczanie sobie nawzajem kwiatów i tytułów, wspominanie artysty, który niedawno odszedł, i w tym wszystkim jeden człowiek- Ali Zaki Haider Khan- który nie powiedział nic, ale na całe szczęście zagrał na winie Rudra… I to tak wzruszająco, głęboko i pięknie, że żaden ze słuchaczy nie miał wątpliwości, że tego „tygrysa” trzeba uratować za wszelką cenę.

Ali Zaki Haider Khan jest siostrzeńcem Asad Ali Khana i jedynym jego uczniem, który opanował trudną umiejętność gry na winie Rudra. Ponieważ mistrz nigdy się nie ożenił i nie miał własnych dzieci (zdecydował się poświęcić całe swoje życie muzyce), adoptował swego siostrzeńca (choć ten miał oficjalnie rodziców), by przekazać mu tradycję rodzinną, która przechodzić ma z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna.

„Usynowił mnie, ponieważ nie miał następcy. Niewielu było gotowych uczyć się gry na winie Rudra. Miał kilku uczniów, nawet z zagranicy, których uczył grać na sitarze, ale nikt oprócz mnie nie był zainteresowany tym pięknym i trudnym do okiełznania i pełnym niezwykłej mocy instrumentem. Trzeba wieść życie ascety, poświęcić się tylko winie Rudra, grać dzień i noc (szczególnie w nocy), przez kilka lat, jeden i ten sam dźwięk, żeby zrozumieć jego siłę, moc i to coś ulotnego, jak delikatny zapach perfum…”- mówi Zaki Haider Khan w wywiadzie dla The Hindu.


Asad Ali Khan i Zaki Haider Khan

Wina Rudra jest „trudna do okiełznania i pełna niezwykłej mocy” dlatego, że miała być stworzona przez samego boga Śiwę - Rudrę. Instrument leży na podłodze, gdy jest strojony, ale by na nim zagrać, trzeba unieść go i położyć sobie na ramieniu. Ustad Asad Ali Khan mawiał, że to dlatego, że ten rodzaj winy został stworzony przez tak potężnego boga. Inne instrumenty kładzie się z uczuciem na kolanach lub trzyma przy sercu. Wina Rudra „siedzi” całym swym ciężarem na muzyku i wymaga siły i dużej kontroli, przede wszystkim kontroli oddechu. Ponieważ cały gryf spoczywa na klatce piersiowej, czasem konieczne jest wstrzymanie oddechu, by jej wznoszenie się i opadanie podczas wdechu i wydechu nie zakłóciło brzmienia dźwięku. Ważne jest też to, że grający na winie Rudra powinien uklęknąć i usiąść na piętach, a nie w pozycji ze skrzyżowanymi nogami jak to jest w przypadku innych indyjskich instrumentów.

Na zrobienie winy Rudra, instrumentu sporych przecież rozmiarów, potrzeba około 8 miesięcy. Najpierw trzeba znaleźć odpowiedni budulec: dwie dynie w tym samym rozmiarze (przy czym dynia, której nasiona są słodkie, zostaje odrzucana; nie można jej wykorzystać ze względu na robaki, które gustują w słodkich nasionach dyni i mogą zaatakować instrument…).

Instrument musi być też „skrojony na miarę”. Nie można grać na winie zrobionej dla kogoś innego.

„Jest kilka osób, które się tym zajmują, ale prawdziwych artystów którzy potrafią wykonać winę w taki sposób, by ‘żyła’, zostało może tylko dwóch lub trzech… Tak jak i nauczycieli. Nie mówiąc już o uczniach”, mówi ze smutkiem Zaki Haider Khan.

Foto: indianetzone.com, thehindu.com

środa, 6 lipca 2011

Pocztowki z Indii...




Czasem jest tak, że nie można odżałować czegoś, czego się nie zrobiło… No i właśnie tak mam. Przegapiłam pewne wydarzenie i muszę czekać rok na kolejne... Poczekam, warto:)

Od 22 lat (teraz to od 23 lat, bo już po frytkach) w Delhi organizuje się święto mango. Ach! Jakież to jest święto!!! To absolutnie raj dla miłośników tych wspaniałych owoców (a ja się do tych miłośników zaliczam). Ci którzy nie lubią mango (czy ktoś w ogóle odważy się do tego przyznać?!) tutaj właśnie odkrywają, że byli najdelikatniej mówiąc, w błędzie.

Na święcie mango (które odbywa się w Delhi w lipcu) można nie tylko objeść się (albo po prostu- nie bójmy się tego słowa- obeżreć!) świeżych owoców tak, by starczyło do końca sezonu, porozmawiać ze specjalistami o uprawie tych wspaniałości, ale też na przykład zaopatrzyć się w mangowe przetwory, dżemy, pikle, soki, sosy, czego dusza łaknie! Atrakcją jest też doroczny konkurs na najszybszego pochłaniacza mango- trzeba tylko w czasie krótszym niż 3 minuty zjeść 3 kilogramy owoców. Phi!


Jako rasowy miłośnik mango, odpowiednio przygotowałam się do omawiania dzisiejszego tematu (czyli jak to się ładnie po polsku mówi: zrobiłam ‘risercz’) i dowiedziałam się, co następuje : spośród 1200 gatunków mango które występują na całym świecie, w Indiach uprawia się około 1000. Na dorocznym delhijskim festiwalu mango, można zazwyczaj zobaczyć (i spróbować!) około 500 gatunków tych owoców.

Teraz uwaga, wymieniam niektóre nazwy: daśehari, langra, alfonso, kesar, tota pari, wanradź (to te bardziej znane, z których w Delhi najbardziej popularne z racji swojej niskiej ceny i cudownie słodkiego smaku są mango z gatunku daśehari). A oto niektóre mniej znane: abdullah, husnara, zardallu, ramkela…
Te nazwy to piękna melodia dla uszu moich, przysięgam że przed snem sobie śpiewam;)

Zardaaaalluuuu, ramkelaaaa,
Abduuuullaaaah, husnaraaaa….

Dobranoc:)


Foto: hellotravel.com, indiatimes.com, newsleaks.in

niedziela, 3 lipca 2011

Pocztówki z Indii...

Po kilku latach przerwy, po locie w roku 2004, kiedy to doświadczyłam złośliwości i jakiejś takiej dziwnej stanowczości, nieustępliwości i po prostu zwykłego chamstwa obsługi lotniska i samolotu rosyjskich linii lotniczych (hmm… a może nie było aż tak źle jak sobie to teraz na potrzeby wpisu na blogu koloryzuję…?), znów wybrałam Aeroflot. I proszę mi wierzyć- jest o niebo (albo i więcej) lepiej.

Było miło, sprawnie, profesjonalnie i już właściwie zapomniałam co napisałam przed chwilą o tym jak to było w roku 2004!

Jedna tylko rada dla podróżujących przez Moskwę: jeśli nie znacie rosyjskiego, to chociaż nauczcie się czytać! Albo zabierzcie słownik. Słowa-klucze na automatach z napojami (takie jak „espresso”, „ćaj”- herbata, a nawet „sprite”, „nestea” czy „pepsi”) napisane są cyrylicą.
Zabierzcie też ze sobą trochę lokalnej waluty. Ja miałam szczęście załapać się na takie połączenia, gdzie nie musiałam czekać zbyt długo na swój lot przy przesiadce w Moskwie (a raz nawet samolot i reszta pasażerów poczekali na mnie), ale bywają szczęśliwcy, którzy spędzają na lotnisku dłuuuuugie godziny. Przyda się czasem kubek gorącej kawy czy coś do przegryzienia. A za wszystko płacić trzeba rublami.

Lecąc do Indii nudzić się nie będziemy, możemy pooglądać filmy, seriale, posłuchać muzyki czy nagranej książki (oprócz rosyjskich są do wyboru „Angielskie historie miłosne” oraz „Wyspa skarbów- dla uczniów języka angielskiego, kl.6-7”), a jeśli i to nas nie zainteresuje, zawsze możemy liczyć na konwersację z obywatelem/ką Indii (duże szanse, że właśnie obok Hindusa lub Hinduski usiądziemy). Takie konwersacje zawsze zawierać będą pytania obowiązkowe, na które ciekawe odpowiedzi (jak na konkurs, za przeproszeniem, miss świata), można sobie zawczasu przygotować): skąd jesteś, co robisz, co robią Twoi rodzice, ile masz braci i sióstr, gdzie w Indiach chcesz się zatrzymać, gdzie będziesz podróżować, co chcesz w Indiach zobaczyć (tu możemy oczywiście liczyć na opis najpiękniejszych zakątków Indii- to w zależności od tego skąd pochodzi nasz rozmówca), itd., itp.

Tak też i mnie się przydarzyło, po raz już nie wiem który. I dobrze, bo wiem przynajmniej, że w pewnych kwestiach nic się nie zmienia, fundamenty są, świat mi się nie wali. Dobrze jest.
Nie zmienia się też to, że w lipcu w Delhi jest duszno, ciepło, wilgotno, wrażenie „mokrej szmaty” na twarzy murowane przez kilka miesięcy, a ten wyjątkowy smród jaki roztacza rzeka Jamuna o tej porze roku, jest zaiste… jedyny w swoim rodzaju i niezapomniany!

Wczoraj jadąc metrem przez rzekę, widziałam siedem słoni pasących się na szerokim trawiastym brzegu. Siedmiu razem to ja jeszcze nigdy nie widziałam, więc to jedna rzecz, która się zmieniła.

Ciekawe czy tegoroczny monsun będzie łaskawy i czy rzeka nie wyleje tak bardzo jak w zeszłym roku. Bo gdzie się te słonie będą pasły…?