niedziela, 27 czerwca 2010

Pocztowki z Indii...

Znacie? Znamy! No to posluchajcie...

O Delhi juz kiedys pisalam co prawda, ale ja tak moge w kolko...;)

W cieniu drzewa, wyrastajacego sobie nagle na srodku chodnika, chlodza sie sprzedawcy kukurydzy, herbatki, papierosow, ksiazek, wszystkiego... Nikt im tam za bardzo nie przeszkadza, bo piesi raczej rzadko z chodnika korzystaja. Komu bowiem chce sie co 5 metrow wchodzic na chodnik i schodzic z niego? (krawezniki w dodatku maja okolo pol metra wysokosci - przynajmniej nikt sie o nie nie potknie, bo siegaja kolan:)). Komu chce sie omijac rosnace drzewa i krzaki, kladace sie calym swoim zielonym cialem dokladnie w miejscu, gdzie teoretycznie powinno byc miejsce dla spacerowiczow?
Akcja "Keep your Delhi clean and green" najwidoczniej przynosi skutki pozadane. Stolica jest zaskakujaco zielona. Zazielenianie miasta przeprowadza sie, sadzac krzaki i drzewa w roznych, bardziej lub mniej przystosowanych do tego miejscach. Ale sie sadzi. Dobrze. Rezultat: duzo roslinnosci wszelakiej w tym zatloczonym i zanieczyszczonym do granic, nowoczesnym miescie.
"Keep your Delhi green"- OK, zgoda. A jak z ta czystoscia? Tu sie juz nieco gorzej stolica spisuje, niestety... Dbanie o czystosc objawia sie na przyklad (poza wieszaniem gigantycznych bilbordow) ustawianiem w wielu miejscach koszy z zachecajacym napisam 'USE ME' - 'uzyj mnie'. Nie wszyscy wiedza chyba jak to zrobic, albo nie wszyscy potrafia wcelowac do kosza - swiadcza o tym gory smieci wokol pojemnikow, dalej, blizej, czasem bardzo blisko, rzadko jednak w srodku. No ale samo to, ze kosze sa, jest juz dobrym znakiem.
Czesto to, co nie trafi do kosza, trafia do zoladka krow, ktore powoli, z gracja i spokojem naleznym przedstawicielkom ich rodu, snuja sie po ulicach i przezuwaja liscie, resztki jedzenia oraz plastikowe i fizelinowe torebki, papierowe opakowania, w zasadzie wszystko co wpadnie im w paszcze. Te zwierzeta trawia chyba wszystko bez problemu. I moze na tym tak wyrastaja. Delhijskie krowy to giganty, duzo wieksze od naszej poczciwej krasuli. Krowy, jak juz sie najedza, klada sie gdzie popadnie. Czasem urzadzaja sobie sieste na srodku ulicy. A wokol nich- masa pojazdow, plynacych wielka fala i bezkolizyjnie wymijajacych sie o milimetry.
Na skrzyzowaniach ulic stoja uliczne swiatla, a nad nimi elektroniczne zegary odliczaja sekundy do startu.
Czerwone swiatlo... 45, 44, 43,... ten charakterystyczny dzwiek niecierpliwie naciskanego co chwila pedalu gazu... Stoimy... 40, 39, 38... na okraglym czerwonym reflektorze napis RELAX. Nie pozostaje wiec nic innego jak sie zrelaksowac. 27, 26, 25... odlicza spokojnie sekundnik.
Ulica ma 3 pasy ruchu, ale samochody, autobusy, ryksze, rowery, motocykle, skutery i wozy ciagniete przez zwierzeta rozne (krowy, konie, wielblad tez sie moze zdarzyc), nie stoja wcale w trzech grzecznych liniach. Kazdy staje tam, gdzie ma ochote, a raczej tam gdzie sie zmiesci.




13, 12, 11... ktos ma juz dosyc relaksowania sie i probuje sie przebic przez tlum, byle do przodu, byle blizej linii startowej. Pociaga za soba kilku innych smialkow, ktorzy gdyby tylko mogli, przeskoczyliby ponad dachami samochodow stojacych przed nimi...
4, 3, 2, 1.. i wielka fala pojazdow, przy ogluszajacym akompaniamencie klaksonow, pokrzykiwan i poganiania sie nawzajem, rusza spod swiatel.

Prawo dzungli:
Kto pierwszy, ten lepszy.
Nigdy nie ufaj przeciwnikowi!
Nie zakladaj, ze kogos obchodza znaki drogowe i swiatla, a nawet policjanci kierujacy ruchem ulicznym (czesto tych policjantow tez nie obchodzi caly ten ruch uliczny, ktorym maja kierowac:) )



Zasada jest taka: Masz czym jezdzic? No to w droge! (a prawo jazdy, jesli go jeszcze nie masz, kupisz za rogiem:) )

środa, 23 czerwca 2010

Pocztowki z Indii...

O farbie, ktora udawala, ze probuje zakryc...

Scena w sklepie.
Osoby dramatu: My, Pan S.

MY: Witam. Poprosimy farbe.
PAN SPRZEDAWCA (zwany dalej PANEM S.): Swietnie! Ok, fine [Z ENTUZJAZMEM]. A do czego?
MY: A do pomalowania scian w pokoju.
PAN S.: Ok, fine [Z ZAPALEM]. Swietnie! Mam rozowa, zielona, niebieska, zolta, fioletowa i pomaranczowa... To jaka?
MY: Biala.
PAN S.: Ok, fine... [Z NIEDOWIERZANIEM]. Biala...? Na pewno...?
MY: Na pewno. Biala i zadne inna.
PAN S.: Ok, fine... [Z REZYGNACJA]. A do lazienki tez potrzeba? Do przedpokoju?
MY: Nie. Nie potrzeba.
PAN S.: Juz sa biale?!
MY: Nie . Lazienka jest zielona, a przedpokoj rozowy.
PAN S.: Ok, fine...! [Z ULGA. NIE DO OPISANIA]


No i tak jest wlasnie - lazienka w wynajetym mieszkanku jest zielona, przedpokoj rozowy, a kuchnia zolta. A pokoj... no, bialy to on nie jst. Byl rozowy, pasowal do przedpokoju, ale jakos to bylo tak... hmm... za pieknie jak na nasze gusta. Aby dodac sobie animuszu i podazac za lokalna moda stosuje sie tu, do malowania scian mieszkan, wlasnie takie piekne, zywe kolorki. To takie indyjskie:) Jesli ktos w Delhi taki swiatowy bardziej jest i mieszka w 'swiatowych' bardziej apartamentach- ma, jako kolor wyjsciowy scian- biel... Nieskazitelna. Lub troche zlamana...;)
No a my- tacy miedzynarodowi i swiatowi- chcelismy miec biel... Wyszla zlamana;) Zlamana rozem.
Farba nabyta droga kupna- sprzedazy, to byla taka "farba-nie farba", sluzaca bardziej do odnawiania i odswiezania scian, niz do zakrywania poprzedniego koloru. No i mozna powiedziec, ze faktycznie "odnowila". Probowala udawac, ze zakryla, lub moze lepiej (blizej prawdy): udawala, ze probuje zakryc. Ale nie wyszlo jej do konca;) Wyszedl za to kolorek taki troche lila, troche wrzosik. Nawet calkiem niczego sobie, musze przyznac po glebszym zastanowieniu.

Milo, przytulnie, cieplutko.
Po wczorajszym upale, slonce postanowilo "Dzis nie robie!" i tak wlasnie uczynilo. No i dzis chwila wytchnienia w zwiazku z tym - tylko 43 stopnie ciepla.
I tak minely pierwsze dwa dni w Delhi.
Superowo:)
.

niedziela, 20 czerwca 2010

Pocztówki z Indii... odsłona kolejna

Po spełnieniu obywatelskiego obowiązku (w ramach społecznej kampanii "nie bądź tchórzem, zagłosuj") - lecę do Indii.
"Pocztówek z Indii..." spodziewać się należy zatem już niedługo:)
.

"Niezbędnik Tancerza"

Przedmowa:
Oddając pierwsze wydanie „Niezbędnika Tancerza” do rąk szanownych Czytelników, autorzy mają nadzieję, że zestawione w nim teoretyczne przesłanki wiedzy tanecznej, aktualne rozwiązania oraz najnowsza praktyka realizacyjna, a szerzej – tworzenie przychylnego dla tancerza warsztatu, ułatwią im wybór stylu, szkoły i rozwiązań słusznych. Każdy z nas, niezależnie od tego, czy uczestniczy profesjonalnie w szkoleniach i treningach tanecznych, czy nie, działa bowiem w przestrzeni i ma wpływ na swoje, jak i innych, środowisko funkcjonowania.
Rezultat naszej pracy poddajemy osądowi Czytelnika, mając nadzieję, że ta – daleka być może jeszcze od doskonałości – próba zaadaptowania kultury i sztuki Indii na gruncie rodzimym spotka się z przychylnym odbiorem.
Zapraszamy do lektury…


Rozdział pierwszy, paragraf pierwszy.
Rozdział pierwszy, będący krótkim przeglądem istotnych różnic w stylach tanecznych, zawiera porady praktyczne i teoretyczne dotyczące wyboru odpowiedniej odmiany, dopasowanej do wymagań i konstytucji tancerza. A także zestaw celnych wskazówek skupiających się na metodach efektywnego i efektownego rozwijania swego talentu, kondycji, tężyzny i kultury fizycznej.
Czytelnik poznaje: 9 ruchów głowy, 8 ruchów oczu, 4 ruchy szyi, pozycje ręki, 54 ułożenia dłoni, ruchy nóg, stóp, korpusu, skoki, obroty, różne rodzaje postawy ciała.
Uczy się, jak czerpać niewypowiedzianą radość i absolutną przyjemność z najprostszych ruchów i kroków tanecznych…



Rozdział drugi, paragraf 17, strona 87.
W rozdziale drugim naszego „Niezbędnika” mówić będziemy pośrednio i bezpośrednio o sprawie niewątpliwie ważkiej, jaką jest trudna umiejętność pracy w grupie. Jesteście gotowi – Drodzy Czytelnicy – na omówienie kolejnego aspektu sztuki tanecznej: choreografii grupowej.
Choreografia grupowa (z angielskiego „grup prodakszyn”) to układ ruchów rytmiczno-ruchowo-tanecznych w przestrzeni trójwymiarowej, komponowanie tańca, z wykorzystaniem trzech (lub więcej) tancerzy. Na etapie tworzenia choreografii należy zawsze pamiętać, że każdy tancerz, posiada niestety cechę jednospójności i ograniczenia w przestrzeni. Nie wypada zatem oczekiwać, by znajdował się w dwóch miejscach jednocześnie. Nie może i nie powinien – gdyż zagrażałby tym samym współtancerzom (z niewyjaśnionych dotąd przyczyn takie nadprzyrodzone kolizje w przyrodzie czasem jednak występują; choreografowie Teatru i Studia Tańca Nataraja nadal próbują zgłębić istotę tego zjawiska).
Oto kilka praktycznych przykładów tegoż zagadnienia: symultaniczne rozrzucanie kwiatków na scenie, zsynchronizowana zamiana miejsc podczas tańca, itp.





Rozdział czwarty, ostatni.
„Jak, czym i o czym opowiadać tańcem”.
Klasyczny taniec indyjski, jako sztuka, działa w służbie mitologii, a zatem opowiadać tu będziemy historie bogów panteonu hinduistycznego. Jak czynić to należy? – zawiśnie pytanie na ust waszych koralach. Nasza odpowiedź brzmi: szybko, sprawnie, bez zastanowienia, wykorzystując bezbłędnie opanowaną mimikę i szeroki wachlarz emocji, który w odpowiednich sytuacjach zakwitnie na szlachetnej twarzy tancerza.
Uwagi ogólne i pouczenia praktyczne dotyczące mimiki twarzy dla zaawansowanych, znajdziecie, drodzy Czytelnicy, także w punkcie pierwszym niniejszego rozdziału. Aby nie zawisnąć w próżni teoretycznych rozważań, posłużmy się jednak konkretnym przykładem, mianowicie: Jak opowiadać o bogu Śiwie...







Posłowie:
Treści zawarte w „Niezbędniku Tancerza” zawsze warto odnosić do własnego otoczenia, do wiedzy bezpośrednio zaczerpniętej z osobistych doświadczeń, obserwacji tego, co w naszym środowisku tanecznym się zmienia; dociekać co było lub jest tego przyczyną i tym sposobem poszerzać swoją świadomość ruchową, tak niezbędną w praktyce zawodowej tancerza.
Niniejsza publikacja nie powstałaby, gdyby nie pomoc, niezłomne wsparcie i zaangażowanie następujących osób:
1) Was – wiernych fanów i nowych widzów,
2) Nas: Anny Łopatowskiej – założycielki Teatru i Studia Tańca Nataraja; Ilony Berezowskiej – niezłomnej manadżerki, prawniczki, bileterki, recepcjonistki, kasjerki, księgowej i tancerki; oraz: najwytrwalszych uczennic Studium, instruktorek i solistek Teatru Tańca Nataraja.



"Niezbędnik tancerza" jest niejako próbą syntezy wiedzy teoretycznej i praktycznej zdobywanej przez lata. Czytelnikowi pozostawiamy osąd w jakim stopniu próba ta się powiodła…

koncept/teksty: Marta Krzemień-Ojak, Aleksandra Michalska-Singh; film: 1:Alicja Kaczorek; 2:Marta Krzemień - Ojak; zdjęcia: Pagal Foto&Film
.

sobota, 12 czerwca 2010

Zapraszam...


Niezbędnik tancerza

Kilka rodzajów spojrzeń, 9 idealnie opracowanych wyrazów twarzy, 13 ruchów głowy, 36 poruszeń oczu, 8 poruszeń źrenic, 9 poruszeń powiek, 7 poruszeń brwi, 6 poruszeń nosa, 6 ruchów policzków, 7 poruszeń brody, 9 pozycji szyi, 28 gestów jednej ręki, 23 gesty obu rąk, 10 rodzajów postaw całego ciała, 6 rodzajów ustawienia stóp... różne rodzaje kroków... obrotów...
To tylko trochę ponad 168 elementów Niezbędnika, który tancerz lub tancerka klasycznego tańca indyjskiego powinien mieć zawsze w zanadrzu

Klasyczny taniec indyjski wymaga dużo pracy i zaangażowania. Trzeba wiele cierpliwości i zamiłowania, by zgłębić i opanować wszystkie reguły, które nim rządzą. Jednak to nie wystarczy – należy także poznać i zrozumieć kontekst historyczny i kulturowy jemu towarzyszący.

Zapraszamy na niepowtarzalny pokaz, w którym zaprezentujemy, jak uczennice i instruktorki Studium Tańca Nataraja wspólnie zagłębiły się w tanecznej sztuce Indii, by odbyć drogę od mozolnej nauki mudr (gestów dłoni),nowych ruchów i postawy do umiejętności opowiadania ciałem i mimiką fastynujących historii...

Jak nauczyć się posługiwać wszystkimi elementami Niezbędnika...


Czas: 18 czerwca 2010 r., godz. 18:00
Miejsce: Centrum Kultury Łowicka, ul. Łowicka 21, Warszawa
Wstęp: 15 zł

wtorek, 8 czerwca 2010

Garam masala... czyli jak przetrwać w Indiach.

Ten odnaleziony notes, kupiony w Radźastanie, oprawiony w skórę, z podobizną Ganeśi, okazał się kopalnią wspomnień.Zapiski, notatki, cenne informacje… Między innymi taka, że podczas pierwszej podróży po Indiach przejechałam prawie 17 tysięcy kilometrów. Albo, że najlepsza kawa z automatu jest na dworcu kolejowym w Bhopalu, najlepsze samosy sprzedają w Ganesh Restaurant w Lucknow i że południowoindyjskiego jedzenia nie lubię od pierwszego smakowania (do dziś mi zostało!). Że w Tandźawurze czarna kawa jest droższa od tej z mlekiem, że w 2003 roku znaczek na pocztówkę do Polski kosztował 8 rupii, wyprasowanie trzech spódnic kosztowało mnie kiedyś 5 rupii, bilet do kina - 40, kawa (w zależności od miejsca) od 2 do 100 rupii, kilko ziemniaków - 8, a wejście do Tadź Mahal 750 rupii… Przypomniało mi się, że nie znoszę „cold-ginger-lemon-masala-honey-mint tea” w Mahalaxmi Restaurant w Gokarnie, a kokosów nie lubię od momentu, gdy zatrułam się nimi w Madrasie (przepraszam, w Ćennai).

Czytam sobie zapiski i oglądam zdjęcia. Przypominam sobie gdzie „pstryknęłam” to jeziorko.


To było w Eklingdźi. Najpierw obejrzałam sobie kompleks świątynny Kailaśpuri (108 świątynek),


a potem…: góry, lasy, wodę, kwiaty, skały, soczystą zieleń… Pamiętam, że widok z góry na miasteczko, jezioro i świątynie był cudowny. Aby to sprawdzić, należało wspiąć się po skałach. Im wyżej tym piękniej…


Przypomniałam sobie też o jednym bardzo ciekawym miejscu. Nawet zanotowałam sobie adres, dla potomności: Binny Road, 600 002 Chennai, w hotelu Connemara. Tam mieściła się (to był 2003 rok, więc może mieści się nadal, muszę to sprawdzić) księgarnia GIGGLES. Spędziłam tam (według notatek z notesu z Ganeśą) ponad 3 godziny i zostawiłam ponad 2000 rupii. Przy cenach kształtujących się w granicach 50-200 rupii za książkę, przybyło mi do bagażu ładnych kilka kilogramów po tej jednej wizycie w księgarni (a nie była to jedyna odwiedzona w Indiach księgarnia;) ). Cóż, widać oszczędzałam na jedzeniu po to by nie oszczędzać na książkach:)
Księgarnia GIGGLES jest mikroskopijna. Zważywszy na ilość książek, które się w niej znajdują, powinna być pięć razy większa. Książki leżą tu na podłodze, poukładane jedna na drugiej, w stosach sięgających sufitu.


Trzeba się nieźle namęczyć, by znaleźć i dostać się do interesującej nas pozycji. Na szczęście nie jesteśmy osamotnieni w poszukiwaniach. Jest pewna, tajemnicza logika w tym chaosie. Jest jakaś konsekwencja w ułożeniu poszczególnych tomów… Dla mnie to była zagadka, ale klucz do niej miała pani Nalini- właścicielka księgarni, oraz jej pracownik… Można było podać tytuł interesującej nas książki, albo tylko autora czy dziedzinę, albo nawet sam kolor okładki, jeśli tytuł wyleciał nam z pamięci, a natychmiast siwiuteńka pani Nalini, prawdziwa dama, siedząca za biurkiem, w okularach, zaczytana zawsze w jakiejś książce, podawała swemu pracownikowi magiczne „współrzędne”, a on w mgnieniu oka nurkował w stosach tomów i tomików i wypływał po chwili, oczywiście z naszym „zamówieniem” w dłoni. Potrafił zlokalizować każde dzieło, które znała pani Nalini (a znała pewnie wszystkie dzieła świata; łącznie z poezją Szymborskiej, której były w księgarni chyba ze 4 tomy).

Cóż ja sobie jeszcze przeczytałam w moim zeszycie z Radźastanu…? A na przykład o tym że Agnieszka miała sen: siedziała na rydwanie ogromnym, w nocy wywieziono ją w okolice pobliskiej świątyni… Siedziała na tym rydwanie, wokół gromadzili się ludzie, wznosili niezrozumiałe okrzyki, a na koniec Agnieszka… odgryzła głowę komuś tam. Niestety nie wiemy komu, bo się obudziła.
A po czym to ona miała taki cudowny sen? Opowiem kiedy indziej (też przeczytałam sobie tę historię w moim notesie Ganeśowym).

Foto: zbiory prywatne autorki

sobota, 5 czerwca 2010

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach.

Ze starego zeszytu, kupionego w Udaipurze, oprawionego w skórę, z wizerunkiem Ganeśi, sierpień 2004 roku…:
Gdzieś na Pustyni Thar…



W Jaisalmerze – żółtym mieście – w każdym prawie hotelu, można sobie zarezerwować wycieczki przeróżne. Jedna z wielu propozycji- safari. Tu też można wybierać: safari jednodniowe, dwudniowe, trzydniowe, na wielbłądach, jeepem, pod gołym niebem, w pięciogwiazdkowych hotelach (to opcja „wypad na pustynię i powrót do cywilizacji”), ze zwiedzaniem, bez zwiedzania, itd…, itp…
No to się wybrały dwie turystki- czyli my. Dagmara i ja. Aga i Tomek- kibicują i czekają naszego powrotu (mam nadzieję, że tęsknią bardzo:)).
Wybrałyśmy opcję następującą: trzy dni, najtaniej, na wielbłądach, pod gołym niebem (dlatego najtaniej).

Dzień pierwszy:
Grupa ośmioosobowa, międzynarodowa: Anglik, pięciu Hiszpanów i my. Do tego 4 przewodników, a właściwie 3,5 przewodnika, bo ten czwarty był 10 letnim chłopcem- maskotką wyprawy:) , no i oczywiście 12 wielbłądów.
Każdy „dostał” swojego wielbłąda…
Musimy się z nimi zaprzyjaźnić; przez najbliższe 3 dni się nie rozstaniemy (a pamięć o nich i siniaki na pośladkach i udach zostaną z nami pewnie jeszcze dłuuuugo;) ).


Mój przyjaciel wielbłąd ma na imię Radźu. Rozmawiam sobie z nim. A ściślej: rozmawiam sobie „do niego”. Spokojny jest, cierpliwy, słucha, patrzy tymi swoimi niewinnymi, wielkimi oczętami, zza firanek rzęs. Autor animowanej smoczycy ze „Shreka” wzorował się ani chybi na Radźu!
Wielbłądy niosą nas i nasze koce. Koca muszę sobie pilnować- na razie na nim siedzę, ale w nocy będę na nim spać. Jak zapomnę, że mam go rano z powrotem wsadzić pod siodło- marny mój los.


Dwa wielbłądy niosą wodę i to czym będziemy się najadać przez najbliższe trzy dni. To znaczy Dagmara i ja się będziemy najadać przez trzy dni, bo Hiszpanie wieczorem pierwszego dnia wracają, a Anglik zostaje tylko na jedną noc. Dlatego właśnie jedzie z nami aż 4 przewodników (przepraszam, 3,5 przewodnika). Jeden wróci z Hiszpanami, drugi z Anglikiem, a 1,5 przewodnika zostanie z nami do końca (czy szczęśliwego, czy marnego- to się okaże).
Upał, gorąco, słońce praży, Ola się smaży, jeszcze większy upał, żar i duchota, wielbłądy, piasek, woda wrze w plastikowych butelkach, możemy herbatę sobie zaparzać, upał i żar, no i duchota, piasek w oczach, piasek w ustach, piasek w ubraniu, piasek w kawie, turbany na głowie, krem ochronny filtr 60, gorąco i żar, uda i tyłek- nie czuję już nawet, kąpiel w wodzie z butelki, dobrze, że nie zgubiłam koca, mam na czym spać, śpię, i to koniec dnia pierwszego:)

p.s. zanim zasnęłam widziałam skorpiona.

Dzień drugi:
Pobudka o 6 rano. Wszechobecny piasek, czyli nic się nie zmieniło:) dobrze mi w tych Indiach. Nawet na tej pustyni mi dobrze.
Noc na pustyni, jak się okazało, jest bardzo jasna. Księżyc wielki, gwiazdy nad nami… I wieje wiatr.
Rada dla spędzających noc pod gołym niebem na pustyni Thar, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Pakistanem: jeśli jesteście w grupie i śpicie obok siebie jak śledzie- zawsze wybierajcie miejsce w środku! Bo po pierwsze primo- cieplej, a po drugie primo- jest szansa, że rano po przebudzeniu nie będziecie jedną wielką kupą piasku, jak ci „brzegowi”- to oni bowiem przyjmują na siebie podmuchy wiatru i piasek. Nie muszę chyba pisać, że dobrze wiedziałam, jak się ustawić (tzn. ułożyć;) ).
Ja chyba zacznę pisać „Piasek” z wielkiej litery- to już też nasz bliski kumpel. A jaki lojalny- nigdy nas nie opuszcza!
Nad ranem- zimno jest na pustyni Thar, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Pakistanem. Moim „termometrem” jest krem „Bambino” w blaszanym pudełku. W ciągu dnia rozpuszcza się i rozkosznie sobie chlupocze pływając, a nad ranem- marznie na kość.
Wiatr wieje też czasem na tej pustyni. I turbany rozwiewa na głowie.

Zatrzymaliśmy się dziś „na popas” (Radźu i kumple muszą coś zjeść!) w opuszczonym forcie w wiosce Khaba.





Sterta kamieni na wzgórzu, u podnóża którego wyrasta z ziemi kilka domków bialutkich, malutkich. Pełno dzieciaków. Jak wszędzie. Jak wszędzie- bardzo ciekawskich… Rozdajemy długopisy- jak wszędzie:) „School pen, madam!”

„No worry, no hurry, no chicken curry! No ćapati, no ćaj, no woman, no cry!” podśpiewuje sobie wesoło Raman, nasz przewodnik. Coś w tym jest- ćapati nie było, herbatki też nie, już nie mówię o ciepłej kolacji.


Ognisko, które rozpalił Raman na piasku, zgasił deszcz…! Deszcz!! Cudowny deszcz!!! Ja za ten deszcz rezygnuję z kolacji! Ba! Ja rezygnuję ze wszystkich kolacji do końca roku! Za ten deszcz…
Chyba, wraz z mieszkańcami wioski, wymodliliśmy to oberwanie chmury – pierwszy deszcz od 10 miesięcy. Długo wyczekiwany. Było wspaniale…! Staliśmy bez ruchu, a po kilku dosłownie sekundach wszystko wyglądało tak, jakby zostało wyjęte z jeziora. Zrobiło się bardzo zimno. Do tego jeszcze zimny wiatr, na tyle silny, że strumienie wody smagały nas po całym ciele. Deszcz ochłodził wodę mineralną, którą mieliśmy w butelkach;)
Ja mam chyba szczęście do „wymadlania” deszczu (rok temu w Ghatach Zachodnich w Karnatace też się to udało- Agnieszce i mi;) ).

Czas spać…
Zachód słońca, my na wydmach, Hiszpanie dawno już w hotelu, Anglik narzeka, że nie smakowała mu kolacja (bo były banany i jabłka, a on chciał gotowany ryż…), wielbłądy szczęśliwe, pasą się…

Zmierzch? Tu nie ma czegoś takiego jak „zmierzch”. Nie istnieje. Mrok zapada w ciągu 30 sekund. Przed spaniem trzeba obejrzeć dokładnie okolice naszych „łóżek” (no pilnuję tego koca jak oka w głowie! Bardziej niż Radźu!:)). Trzeba sprawdzić, czy jakiś zagubiony w burzy piaskowej skorpion nie znalazł schronienia w naszym posłaniu. Drobny szczegół:)

Dzień trzeci:
Noc spędzona pod gołym niebem- zaryzykowaliśmy i dobrze zrobiliśmy. Raman się zna na rzeczy. A na pustyni Thar zna się na pewno:) Pokropiło w nocy tylko troszkę, ulewa się już nie powtórzyła, za to powietrze było czyste, chłodnawe i dało nam energię na następny dzień.

Wczoraj Anglik, narzekając na ból głowy odjechał w siną dal… Zostałyśmy my, Raman i nasz mały 10 letni przyjaciel- „półprzewodnik”;)


Gorąco… To tak jakby ktoś zapomniał, że włączył piekarnik… Czekamy aż wybuchnie… Siedzimy pod drzewem (co jakiś czas trzeba robić przystanki, bo inaczej nasze głowy eksplodują, a wielbłądy padną z nudów- ile można tak te turystki nosić…). Drzewo, pod którym rozbiliśmy obóz na chwilę, ma rozłożyste gałęzie, daje troszkę cienia.
Siedzimy, obserwujemy pasące się wielbłądy, słuchamy opowieści Ramana o życiu na pustyni…
W końcu nadeszła ta chwila- karawana musi ruszyć w dalszą drogę (powrotną już powolutku).
Jeszcze jeden postój- aby napoić wielbłądy. Przystajemy w malutkiej wiosce. Trzy domy na krzyż. „Domy” to brzmi dumnie;) To maleńkie lepianki. Wokół biegają krowy i kozy oraz psy chude jak szczapy. Biedne są tu psy. Przegania się je zewsząd, rzuca w nie kamieniami. Boją się ludzi i nie chcą uwierzyć, że mamy zamiar podzielić się z nimi resztkami z obiadu. Nieśmiało machają podkulonymi ogonami, jakby na próbę…
Raman przynosi sobie i nam… Coca-colę! To jest najprawdziwsza prawda! W Indiach może nie być prądu, wody, niczego może nie być, ale zimna coca – cola jest zawsze i wszędzie!;)
Mieszkańcy wioski przyglądają się nam dość „tępym wzrokiem”. Oglądają nas sobie jak w kinie – to coś do czego trzeba się w Indiach przyzwyczaić. Można nie reagować wcale i odwrócić się w drugą stronę, a można też tępym wzrokiem „odgapiać się” po prostu i już:)
Cała wioska się zebrała popatrzeć na naszą wielbłądzio-ludzką grupę. A kto mieszka w wiosce? Jedna kobieta w ciąży, z malutkim dzieckiem na rękach, młoda dziewczyna z drugim malutkim dzieckiem na rękach, młody chłopak, którego owa dziewczyna obdarza co chwila długim smętnym spojrzeniem (chociaż trochę jej w tym przeszkadza nasza obecność;) ), dwóch mężczyzn i dwóch staruszków w turbanach. Ot, cała wioska.
A! widziałam aparat telefoniczny. Ale podobno nie działa już od lat.
Kilka par oczu uważnie śledzi każdy nasz ruch...



Wielbłądy napełniają baki, my polewamy głowy wodą i ruszamy w drogę powrotną do Jaisalmeru…

Foto: Jaisalmer- Aga Drabent; Safari, pustynia i Radźu;)- zbiory prywatne autorki
.