niedziela, 28 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Stanac z nim na slubnym kobiercu... cz II.
O malzenstwach pisalam niedawno. Aranzowanych. Ze czasem wybory rodzicow sa trafne, czasem pary sa szczesliwe... No i to prawda. Czasem sa. A czasem nie.
Mlodzi czesto nie buntuja sie przeciw idei malzenstw aranzowanych. Bo przeciez "rodzice wiedza lepiej... Bo taka jest tradycja... Bo tak bylo, jest i bedzie. Musi byc. Bo taki system przeciez od zawsze funkcjonuje i swietnie sie sprawdza. Mamy w Indiach mniej rozwodow, klotni i zdrad malzenskich dlatego wlasnie, ze rodzice wiedza co robia. System dziala sprawnie. To sa Indie." Kropka.

Nie oceniam. Kimze jestem by oceniac... Nie oceniam i nie krytykuje. Strona indyjska nie zawsze jest wyrozumiala jednak. Zdarzalo mi sie slyszec (nawet czytac w powaznych artykulach), ze "u nas"- na Zachodzie- zle sie dzieje. Rozpusta, brak szacunku dla starszych, rozwody, "plytka milosc", wolna wola przy wyborze malzonka. A wszystko dlatego, ze "tradycji" nie mamy. I "kultury" nie mamy tez. No coz... fanatykow spotyka sie wszedzie. W Indiach tez...
Na szczescie nie wszyscy tak mysla o nas.

A ja? Nie oceniam. Nie krytykuje. Poza ewidentnymi przypadkami. Szczegolnie przypadkami "wypadkow".
Mnostwo "wypadkow" przydarza sie swiezo wydanym za maz dziewczynom...
Najpierw slub, weselisko, rodzina panny mlodej tonie w dlugach, ale czymze dlugi, skoro udalo sie zebrac posag i na jakis czas usatysfakcjonowac rodzine meza! Synowa w domu to kolejna geba do wykarmienia niby, ale z posagiem przyszla przecie. Zawsze to jakas korzysc. Samochod, lodowka, telewizor, meble, zloto, pieniadze... Nie starczylo tylko na motocykl dla kuzyna pana mlodego, ale to tylko kwestia czasu! zrobimy co w naszej mocy, dostaniecie i motocykl! Wkrotce.
Niestety bywa i tak, ze "wkrotce" nie nadchodzi nigdy. Zbyt dlugie oczekiwanie na "wkrotce" robi sie wkrotce irytujace dla rodziny pana mlodego. Pannie mlodej nie jest latwo, ale skarzyc sie nie moze. Nie wypada. Hanba dla niej i jej rodzicow. Wytrzyma.
Niestety , niespodziewanie, zdarzyl sie jednak wypadek. Biedna dziewczyna wylala na siebie kwas. Cale wiadro kwasu. Na glowe, na twarz, ramiona. Taka nieuwazna... Inna panna mloda, tez oczywiscie przez swoja nieuwage, smiertelnie sie poparzyla. Jeszcze inna "przypadkiem" wypadla z okna... Wdowiec rozpacza... Wolno mu, by ukoic zal po stracie malzonki, ozenic sie po raz kolejny... Kolejna zona, kolejny posag.

Oficjalnie w Indiach zakazane jest wymuszanie posagow, a wszelkie "wypadki" swiezo poslubionych dziewczyn, skrupulatnie sie bada i z wszelka surowoscia karze winnych - meza i jego rodzine. Problem w tym, ze nie wszystkie "wypadki" sa zglaszane...

Tak powaznie sie dzis zrobilo... Przepraszam, bedzie milej nastepnym razem. Niestety, to takze czesc, spora czesc, "prawdziwych Indii"...

sobota, 27 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

O pociagach po raz ostatni... (chyba...;) )
Jak już pisałam kilkakrotnie: czas w Indiach to pojęcie względne… Mój pociąg miał odjechać o 10.30, a wtoczył swoje cielsko ogromne na peron (piąty, zamiast szóstego, ale co tam!) o 12.00. Ja z natury cierpliwa jestem - więc się nie wściekam. Przyzwyczaiłam się do tego, że w Indiach bywa i tak - więc się nie wściekam. Pamiętam wieksze opóźnienia pociągów miesiąc temu - więc się nie wściekam. W Indiach czuję się jak w domu;)
Tym razem to pociąg „osobowy”, bez kuszetek, bo podróż krótka- tylko 5 godzin.
Moje ulubione zajęcie przed odjazdem pociągu osobowego (czytaj: bez rezerwacji miejsc), to obserwowanie tłumu ludzi, którzy szykują się do boju…Gdy tylko miły kobiecy głos przez megafon zapowie przyjazd pociągu o numerze takim a takim, na peron taki a taki, i gdy dadzą się słyszeć pierwsze odgłosy wtaczania się pociągu-kolosa na stację, zaczyna się ruch w interesie. Wszyscy, którzy do tej pory siedzieli sobie spokojnie na ławeczkach, na ziemi przy ławeczkach, na krawędziach peronu (z nogami dyndającymi nad torami i nad szczurami biegajacymi po nich- ni po nogach! po torach), na chłodnym betonie, na tobołkach, na walizkach, na rozłożonych na środku peronu kolorowych prześcieradłach…, wszyscy jak na komendę podrywają się na równe nogi. Panie łapią w dłonie walizki, torby wypchane jedzeniem, łapią dzieci, które rozbiegły się po całym peronie, łapią w dłonie wszystko, co może pomóc w rozpychaniu tłumu. I rozgrzewają łokcie, bo wiadomo powszechnie, że najlepszym narzędziem do rozpychania się, są łokcie właśnie. Panowie natomiast biorą kilka głębokich wdechów i koncentrują się na jednym: byle jak najszybciej dostać się do wnętrza wagonu i zająć odpowiednią ilość miejsc dla swojej rodziny.
Pociąg wjeżdża na stację… Najbardziej żądni przygód wojownicy nie czekają aż pojazd się zatrzyma. W biegu wskakują do środka (drzwi wagonów zazwyczaj są otwarte, nie tylko podczas postojów na stacjach - podczas jazdy również) i wychylają się z okien, by odebrać od pozostałych członków swych rodzin walizki i dzieci. Matki, żony i kochanki (o, przepraszam! przecież kochanek nie ma w Indiach- to wynalazek rozwiązłych ludzi Zachodu! przynajmniej tak utrzymuja Hindusi...), niech zatem będą matki, żony, siostry, bracia, i cała reszta, muszą radzić sobie sami i wepchnąć się do pociągu przez drzwi. Nie ma reguł, nie ma przepuszczania w drzwiach staruszek i staruszków (chociaż staruszki bardzo dobrze sobie radzą, ba! zaryzykuję nawet stwierdzenie, że są najlepsze w konkurencji „rozpychanie tłumu”). Jest tylko jedna zasada - i na ogół się jej przestrzega: mianowicie „święta woda”…. Brzmi nieźle, prawda? Tak mistycznie, transcendentalnie, magicznie, indyjsko i w ogóle…:) Zasada „świętej wody” polega na tym, że jeśli komuś uda się wrzucić przez okno do wagonu butelkę z wodą (wyjaśnię, żeby nie zrobiło się za bardzo tajemniczo: plastikową butelkę ze zwykłą wodą mineralną, kupioną na dworcu), to miejsce, na które upadnie - jest jego! Taki karciany joker :) Tylko najlepiej mieć na to bezstronnych świadków…
Ja nie biorę udziału w tych, jakże pasjonujących rozgrywkach z dreszczykiem emocji i nutką ryzyka… Jeszcze mi życie miłe. Rozpycham się słabo, kiepska jestem w te klocki, więc i tak przegrałabym walkę o miejsce. Cela też nie mam nigdy na tyle dobrego, żeby butelkę rzucić tak by wylądowała tam gdzie trzeba. Tylko w ostateczności, kiedy już widzę, że jeśli nie wepchnę się do pociągu w tej chwili, to będę zwisać na zewnątrz, z jedną nogą na schodkach, a drugą w powietrzu- wtedy zbieram resztki sił i ładuję się w tłum. Teraz albo nigdy! Chociaż może i nie jest to konieczne- kobietom łaskawie pozwala się nie zwisać na zewnątrz pociągu. To zadanie biorą na siebie panowie dżentelmeni.
Jak już się wtarabaniłam do wagonu, musiałam się jeszcze jakoś w miarę wygodnie ustawić, jak śledź w puszce. To tylko 5 godzin przecież…:) Znalazłam sobie jakąś miejscówkę, mogłam stać w miarę wygodnie (czyli pewnie i stabilnie na obu nogach- nie wszyscy mają to szczęście, bo miejsca nie ma i czasem trzeba unieść stopę, żeby nie podeptać współpasażerów). Naokoło kobiety, mężczyźni, dzieci, płacz, śmiech, śpiewy, torby, tobołki, ludzie stoją, siedzą na podłodze, leżą… i wszyscy jedzą! To jest niesamowita sprawa! Nawet do głowy mi nie przyjdzie, żeby zjeść choćby zwykłe jabłko- przecież to trzeba z torby wyjąć, zjeść (do tego potrzeba jeszcze trochę ręką ruszać), w ogóle mnóstwo zachodu… A Hindusi, zaprawieni w boju, wyjmują z walizek talerze, liście bananowca (to też talerze;) ), pudełka z ryżem, zawinięte w papier placki- ćapati, pojemniki z różnymi warzywami i sosami, rozkładają gazetę (to obrus jest;) ), częstują wszystkich naokoło, jedzą, a potem najspokojniej w świecie zawijają wszystko w gazetę i wyrzucają przez okno pędzącego pociągu. Po tej drugiej stronie, za oknem - wysypisko śmieci… Jeśli w okolicy są jakieś krowy (a zazwyczaj są)- przyjdą i zjedzą resztki jedzenia. Łącznie z gazetą.
Ach, jak pięknie jest podróżować! :)

piątek, 19 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Stanac z nim na slubnym kobiercu... cz.I
Hinduska do Europejczyka: "U was kobieta poslubia mezczyzne, ktorego kocha i to jest piekne. U nas kobieta kocha mezczyzne, ktorego poslubila, i to jest jeszcze wspanialsze".

Podaje powyzszy cytat (z glowy troche, ale sens zachowany) za p. Ryszardem Piekarowiczem.


Indyjskie malzenstwo to najczesciej nie tylko zwiazek dwojga ludzi, ale ale polaczenie dwoch rodzin, calych rodow, posiadajacych odpowiednia pozycje spoleczna, kastowa, majatek, tradycje, wyznanie, etc. Czesto pod jednym dachem zyje wielopokoleniowa rodzina, wiec wszystko musi pracowac idealnie, jak w zegarku. Dlatego najczesciej mamy tu do czynienia z malzenstwami aranzowanymi. To najbardziej powszechny i dla Hindusow oczywisty koncept. Dlatego prosze sie nie dziwic, gdy ktos w Indiach spyta Was (jesli jestescie zonaci / "mezaci";) )o to, cy Wasze malzenstwo to "arranged marriage", czy "love marriage" (aranzowane, czy "z milosci")?

W gazetach codziennych setki ogloszen matrymonialnych, podzielone sa na rozne kategorie (ze wzgledu na przynaleznosc kastowa, na religie, na rejony Indii, etc).

Bardzo przystojny, wysoki (177cm, 80kg), o bardzo jasnej karnacji, inteligentny, wyksztalcony (w USA), jedyny syn wplywowych i szanowanych w spoleczenstwie rodzicow, urodzony w 1980 roku (wyglada na 25 lat!), posiadajacy wlasna firme, dobrze sytuowany (6 cyfrowa pensja miesieczna), poszukuje odpowiedniej kandydatki na zone. Dziewczyna musi byc piekna, o bardzo jasnej karnacji, wysoka, szczupla, ponizej 27 roku zycia, inteligentna, szanujaca tradycje i rodzine, wyksztalcona (najlepiej za granica; preferowane kierunki: ekonomia, marketing), z wplywowej i powazanej rodziny, pochodzacej z Pendzabu. Zyciorys wraz z horoskopem i aktualnym zdjeciem prosze przeslac na adres:...

Na to (autentyczne) ogloszenie w gazecie - reakcja natychmiastowa. Dziesiatki listow od "odpowiednich" kandydatek. Ze zdjeciami, zyciorysami (niekiedy troszke ubarwionymi:) ), z horoskopami. Tak, horoskopy najwazniejsze, w gwiazdach musi sie wszystko zgadzac, inaczej nieszczescie gwarantowane! nie daj Bog 'manglik' sie trafi! Zgodnie z astrologia wedyjska 'manglik' to osoba urodzona w pewnym konkretnym czasie, w pewnym ulozeniu planet, ktore nie jest korzystne dla zwiazkow, malzenstw, etc. Prosze mi wybaczyc, nie bede wchodzic w ten temat zbyt gleboko;) grzaski to grunt dla mnie, laika;)

Zyciorysy sa, horoskopy sa, zdjecia sa (czesto rozjasnione, delikatnie wyretuszowane... coz, trzeba korzystac z dobrodziejstw techniki;) ). Casting czas zaczac!

Rodzice biora na siebie obowiazek znalezienia odpowiedniej zony / malzonka dla swego dziecka. Wybieraja zgodnie ze swym przekonaniem, doswiadczeniem, oczekiwaniami, wymaganiami. Bywa, ze trafnie. Ale niestety, nie zawsze...

Moi znajomi przygotowuja sie do slubu. Dorosli ludzie, oboje ok 30 lat. On jest muzulmaninem, ona hinduistka. Jego rodzice z radoscia przyjeli nowine , ze syn chce sie zenic. Jej rodzina, hinduisci, bramini i radzputowie, nie wiedza nic o slubie. Gdyby sie dowiedzieli, ze dziewczyna zamierza wyjsc za maz za muzulmanina, mogliby nawet wyrzucic ja z domu. Albo ja w tym domu zamknac. Zakazali jej spotkan z chlopakiem. Ona ukrywa wiec swoj zwiazek. W urzedzie stanu cywilnego zastrzegla, ze wszelka korespondencja dotyczaca slubu, nie moze dotrzec na jej domowy adres. Pracownicy tutejszego urzedu stanu cywilnego nie ulatwiaja sprawy. Zgodnie z prawem, nie ma zadnych przeszkod w zawarciu zwiazku malzenskiego - cala procedura trwa miesiac, kosztuje 700 rupii, potrzebny jest akt urodzenia, adres zamieszkania, dowod tozsamosci i kilka zdjec . Malzenstwo zostaje zawarte i zarejestrowane. Bez problemow. Jednak prawo to jedno, a rzeczywistosc - to juz zupelnie co innego.
Pierwsza sprawa: dziewczyna nie chce informowac swojej rodziny o slubie.
"Jak to?! To nie bedzie pisemnej zgody ojca i matki na slub? hmm... Big problem..."
Sprawa kolejna: chlopak jest muzulmaninem.
"Jak to?! To tak bez zmiany religii? Nie bedzie pisemnego oswiadczenia, ze nie jest wyznawca islamu? hmm... Big problem..."

Problemy w Indiach maja jednak to do siebie, ze znikaja jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. Ta rozdzka, to kilka lub kilkanascie tysiecy rupii, w zaleznosci od wielkosci "problemow" (przypominam, ze zgodnie z litera prawa, owe "problemy" nie powinny istniec).
W urzedach niby wszystko jasne, przejrzyste i klarowne, zgodnie z prawem, jakze przyjaznym dla "szarego obywatela". Jednak "szary obywatel" musi sie uzbroic w cierpliwosc i przynosic urzednikom dziesiatki dodatkowych, nikomu niepotrzebnych, zaswiadczen, oswiadczen, wnioskow, formularzy, podan, podpisow i pieczatek, z kwitem od krawca i szewca wlacznie, jesli tylko urzednik tego sobie zazyczy. Wszystkie te dokumenty trafiaja do duzych papierowych teczek, zawiazywanych na sznurek, i wkladane sa do wielkich szuflad w wielkich szafach. Scisle tajne, lamane przez poufne. I wszyscy sa szczesliwi. Tak oto odwalilismy wlasnie kawal dobrej, nikomu niepotrzebnej, roboty:)

Slub moich znajomych za miesiac. Co dalej? Wyjada do innego miasta. Zaczna nowe zycie. Bez blogoslawienstwa rodziny dziewczyny. Ale szczesliwi przynajmniej...

czwartek, 18 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Wierze goraco, ze jest to tez Wasz ulubiony temat;) pociagi, pociagi... jeszcze z tym nie skonczylam:)

Imię.
Nazwisko.
Wiek.
Płeć.
Adres.
Numer paszportu.
Numer telefonu.
Nazwa i numer pociągu.
Kuszetka górna/środkowa/dolna (dotyczy pociągów, w których spędzimy noc, lub dwie, kursujących na dłuższych trasach)
Stacja początkowa i docelowa.
Czy jesteś lekarzem albo pielęgniarką?

Taki formularz trzeba wypełnić by móc kupić bilet na pociąg w Indiach. Zanim jednak dostaniemy do ręki upragniony bilet- musimy swoje odstać w kolejce… Perfidnie wykorzystuję w takich wypadkach fakt, że jestem turystką z zagranicy… Nieważne, czy jestem w Indiach przez miesiąc, przez rok czy przez trzy lata…
Turyści stoją w osobnych kolejkach, a często (w większych miastach, na większych stacjach, np. w Delhi czy w Ćennaj- dla niewtajemniczonych: dawny Madras;)) siedzą sobie wygodnie w oddzielnych, klimatyzowanych poczekalniach.
Turysta ma prawo nie wiedzieć jak wypełnia się formularz, turysta ma prawo nie wiedzieć, jaki pociąg jedzie dokąd, kiedy, skąd i po co, turysta ma prawo nie wiedzieć w której kolejce stanąć, ma prawo być „sierotą bożą” mówiąc najoględniej… i wszyscy mu pomogą:) do pomocy chętni są tu wszyscy, nawet jak nie potrafią, to pomogą ;)
Jeśli się zgubimy i spytamy o drogę, zaraz dostaniemy kilka cennych wskazówek. Jak się dostać do Miejsca-–Takiego-A-Takiego?
1.To bardzo blisko: to tutaj za rogiem, w prawo.
2.To całkiem blisko, trzeba pójść lewo, potem w prawo za świątynią, w lewo za drugą świątynią i już będziemy w Miejscu-Takim-A-Takim.
3.To kawał drogi… trzeba iść prosto aż do świątyni, potem w lewo aż do sklepu z herbatą, a potem zapytać kogoś jak dojść do Miejsca-Takiego-A-Takiego.
4.To bardzo daleko! Trzeba podjechać rikszą, moja najwygodniejsza, i zapłacić 100 rupii! [to, rzecz jasna, odpowiedź rikszarza – wniosek prosty: nie pytać o drogę rikszarzy! zgodnie z zasadą „nie pytaj fryzjera czy potrzebne ci strzyżenie”]

Wszyscy chętnie pomagają, a niektórzy nawet nas zaprowadzą (oczywiście kierując nas po drodze do paru sklepów, w których dostaną prowizję za to, że zaciągną tam turystów;)). Wskazówki i dobre rady dostaniemy zawsze i na każdym kroku, bo nikt tu nie chce być niemiły i nieprzydatny. Wszyscy chcą, byśmy dobrze się w Indiach czuli, byśmy wrócili z bagażem cudownych wrażeń, niezapomnianych przeżyć i zachwytów, no i oczywiście z torbami pełnymi zakupów- to chyba najważniejsze;) turysta to przecież worek dolarów (teraz już może być nawet workiem euro;) )

wtorek, 16 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Jeszcze o Dniu Turysty.
Zawsze mnie to fascynuje w Indiach - niewazne w jakimi mowimy jezyku, czy w ktoryms z lokalnych indyjskich, czy po angielsku, dobrze, czy mniej dobrze - zawsze predzej czy pozniej (no dobrze, najczesciej "pozniej";) ), dowiemy sie wszystkiego co nas interesuje, znajdziemy wlasciwy autobus, pociag, dotrzemy tam gdzie nam przeznaczone...
Chociaz przyznac musze, ze Orissa nie jest u mnie na pierwszym miejscu w rankingu "Stan przyjazny turystom"... No coz, dajmy Orissie szanse, moze bedzie lepiej:)

Nawet jesli mieszkamy w Indiach wiele lat, zawsze gdzies bedziemy turystami. Zawsze "tu" czy "tam" bedziemy musieli kiedys wreszcie zrobic sobie ten "Dzien Turysty". Nawet jesli nie uwazamy sie za turystow, tylko za "stalych bywalcow", "wyjadaczy", "znawcow" czy innych "ekspertow"- predzej czy pozniej (tym razem raczej "predzej";) ), dotrze do nas jedna bardzo prosta rzecz: w miejscach "turystycznych" Hindusow nie bardzo interesuje to czy mieszkamy tu 10 czy 20 lat, 3 miesiace, czy 2 tygodnie w wakacje. Dla Hindusow nasz "Dzien Turysty" jest codziennie i codziennie swiecic go trzeba! Przyjmijmy to do wiadomosci i zrelaksujmy sie:) Amen.

piątek, 12 lutego 2010

Pocztowki z Indii....

Wspomnien czar... Z Orissy wyjechalam juz dawno temu, ale jeszcze obiecalam przeciez zalegle relacje z tego, jakze malowniczego, zakatka Indii. Oto zapiski sprzed miesiaca:

Dzien Turysty. Zrobilysmy sobie. Z Karolina. Z Karolina jestem w Orissie. Za jakis czas sie rozstajemy - ona zmierza do Kerali, ja do Delhi. Ale przedtem wspolna wycieczka. W niedziele. Dzien swiety swiecic trzeba, nie ma zajec, jest wypad za miasto. Do innych miast (swietych, ma sie rozumiec): Puri i Konark. I do wioski co sie zwie Raguradzpur.

Wsiadamy do wypchanego do granic mozliwosci autobusu w Bhubaneswarze. Pojazd podjezdza tak zaladowany ludzmi i bagazami, ze nie ma gdzie wcisnac szpilki. Ludzie w srodku, ludzie na dachu, ludzie "wisza" z boku autobusu, uczepieni krat w oknach. Jakims cudem - cuda zdarzaja sie w Indiach codziennie - miescimy sie jeszcze nie tylko my, ale ze 20 innych pasazerow. Wypakowany po brzegi autobusik podskakuje w rytm hitow z orijskich filmow. Godzinka jazdy i wyzwanie przed nami wielkie - wysiasc z autobusu... Jakos udalo nam sie dopchac do drzwi a potem to juz poszlo gladko - zostalysmy wyrzucone z wielka sila, jak z katapulty, a zaladowany pojazd pojechal sobie dalej, wesolo podskakujac na wybojach.

A my... na piechote, pomalutku, bawiac sie po drodze w "prawdziwe turystki" i robiac miliony zdjec wszystkiemu i wszystkim, jak na "prawdziwe turystki" przystalo (w koncu to nasz Dzien Turysty!:) ), zatrzymujac sie na herbatke, kawke i ciasteczko, doszlyszmy do wioski Raguradzpur.

W wiosce tej mieszkaja znajomi Karoliny - tancerze gotipua.

Foto: Karolina Szwed

O gotipua napisze jeszcze kiedys wiecej. Na razie tyle tylko, ze kultywuja oni tradycje taneczna sprzed lat, z ktorej (miedzy innymi) wywodzi sie "klasyczny" dzis taniec - odissi.

Spedzamy bardzo mila godzinke w wiosce, na herbatce, u zaprzyjaznionej rodziny, odprowadzane przez dzieci zagladamy jeszcze do nowego budynku szkoly dla tancerzy gotipua, i po wypiciu jeszcze jednej obwiazkowej herbatki z mlekiem, imbirem i tona cukru, lapiemy w ostatniej chwili autobus, ktory wiezie nas dalej w swiat...








Kolejny punkt programu "prawdziwych turystek" to swiete miasto Konark i jego glowna atrakcja- swiatynia slonca. Uwaznym czytelnikom przypominam, ze pisalam juz o tej swiatyni czas temu jakis, przy okazji grudniowego festiwalu tanecznego w Orissie, w Konark wlasnie. Nie bede sie powtarzac. Za to kilka zdjec wiecej...









A! tylko jeszcze dodam mala informacje dla turystow zagranicznych: przygotujcie sie na wydatek 250 rupii za bilet wstepu do swiatyni (Hindusi, oczywiscie, 10 rupii:)).



Po Konark zostaje nam Puri - miasto swiete, szczegolnie dla wyznawcow Kryszny. Najwieksza swiatynie w Puri mozemy sobie poogladac z zewnatrz: wstep TYLKO dla hindusow (=hinduistow; duza litera piszemy slowo "Hindus", gdy oznacza ono mieszkanca Indii, natomiast wyraz "hindus", pisany mala litera, oznacza wyznawce hinduizmu, czyli innymi slowy hinduiste).
Przed swiatynia wielkie neonowe tablice informacyjne" "SWIATYNIA DZAGANNATHA! WITAMY WSZYSTKICH WIERNYCH! WSTEP TYLKO DLA HINDUISTOW. ZABRANIA SIE WNOSZENIA JEDZENIA, PICIA, OSTRYCH PRZEDMIOTOW, SKORZANYCH PRZEDMIOTOW, PASKOW, TOREB, ETC, OBUWIA. NIECH ZYJE DZAGANNATH! NIECH DZAGANNATH NAS BLOGOSLAWI!"





Dzagannath - to postac boga Wisznu.

Skoro nie mozemy oejrzec swiatyni, robimy rundke po miescie, niedaleko plazy i... na tym konczy sie niniejszym Dzien Turysty. Trzeba lapac jeden z ostatnich autobusow powrotnych do Bhubaneswaru...

środa, 10 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Wrocimy na chwile do "Tanczacych bogow..." ?
Historia bharatanatjam w pigułce. Tekst "szkolny". Bez zawilosci i filozofowania;)
Wszystkim zainteresowanym życzę miłego czytania, wszystkich niezainteresownych – zachęcam do rzucenia okiem (może się zainteresują), a wszystkim tańczącym (którzy mają ode mnie 3 miesiące wakacji) zalecam jako lekturę obowiązkową (przeegzaminuję jak wrócę!;) )
A! pisownia wszystkich wyrazów tamilskich i sanskryckich w formie łatwiej do przeczytania . Tyle mamy polskich literek- odpowiedników dźwięków występujących w językach indyjskich, że należy je wykorzystać :)

Bharatanatjam to klasyczna forma tańca pochodząca z południowoindyjskiego stanu Tamilnadu i jak każda sztuka, musi mieć swe korzenie w kulturze, pozostawać w związku z językiem, życiem ludzi. W literaturze tamilskiej wzmianki o tańcu pojawiają się już w ok. II w. p. n. e. (w „Tolhappijam”- najstarszym zabytku literatury tamilskiej).
Taniec przenika wszystkie dziedziny życia, a jedną z jego funkcji jest nadanie symbolicznego wyrazu pewnym abstrakcyjnym pojęciom religijnym. Ponieważ w Indiach nie wyznaczono wyraźnej granicy pomiędzy życiem codziennym, świeckim czy religijnym taniec był po prostu częścią zarówno rytuałów świątynnych jak i nie związanych bezpośrednio ze świątynią. Taniec „świecki” miał więc również pewne religijne konotacje.
Popularne formy tańca rozwijały się równolegle z tańcem towarzyszącym rytuałom świątynnym. Sztuką tą zajmowały się tancerki świątynne, „służebnice” bóstwa w świątyni - dewadasi.
Za czasów panowania na południu Indii dynastii Ćolów (IX- XII wiek), dewadasi cieszyły się powszechnym szacunkiem, a taniec przez nie wykonywany zyskał popularność na dworze królewskim (tancerki przebywające w pałacu znane były jako radźadasi,a te występujące podczas świeckich uroczystości zwały się alankaradasi).
Okres od XVIII wieku to dla tańca południowoindyjskiego czas reform. W tym bowiem okresie zaczął się kształtować taniec bharatanatjam, taki jakim znamy go dziś. Swoją współczesną formę, strukturę, ustalony repertuar zawdzięcza bharatanatjam (w owym czasie jeszcze pod nazwą sadir) czterem braciom, mistrzom tańca, pochodzącym z Tańdźawuru.. Znani jako „kwartet tańdźawurski” bracia, związani przede wszystkim ze świątynią Bryhadiśwary w Tańdźawurze, byli również nadwornymi muzykami i nauczycielami tańca.
Jeszcze pod koniec XIX i w początkach XX wieku taniec był prawie wyłącznie domeną dewadasi, aż do momentu, gdy nastąpił upadek pozycji tancerek świątynnych i rozpoczęła się publiczna kampania na rzecz zakazania ich działalności. Trudno precyzyjnie określić, w którym momencie historii reputacja tancerek uległa pogorszeniu, ale był to zapewne proces stopniowy, który swoje apogeum osiągnął za czasów brytyjskiego panowania na subkontynencie pod koniec XIX wieku. Brytyjczycy przyjęli rolę „stojących na straży” moralności lokalnego społeczeństwa, a niektórzy Hindusi ulegli wpływom tej „wiktoriańskiej moralności”. Zaczęto uważać dewadasi za kobiety o złej reputacji, a mówiąc wprost - za świątynne prostytutki… Rozpoczęła się „krucjata” przeciw dewadasi i starano się zdyskredytować taniec, którym się od pokoleń zajmowały. Rezultatem tych działań był wydany w 1947 roku w Madrasie dokument zakazujący wszystkich praktyk będących częścią rytuałów świątynnych, w których tancerki brały udział .
Znalazły się jednak osoby, które w tym czasie podjęły próbę ponownego zainteresowania ludzi tańcem sadir i przywrócenia mu jego dawnej świetności i dobrej sławy. Aby nie prowokować skojarzeń z zakazanymi praktykami dewadasi, i przełamać społeczne tabu ciążące na tańcu, sadir zaczął odradzać się w formie tańca artystycznego, a nie świątynnego, już pod inną nazwą.
W 1930 roku pewien prawnik z Tamilnadu, jako pierwszy wprowadził termin „bharatanatjam” na określenie tańca sadir. Ponieważ zgłębiał on tajniki bharatanatjam w Madrasie (dziś Chennai), tam też postanowił podjąć próbę przekonywania zacnej publiczności z wysokich warstw społecznych, aby pozbyła się uprzedzeń i na nowo odkryła piękno tańca.
Przyjęło się wywodzić nazwę „bharatanatjam” od imienia legendarnego Bharaty, autora „Natjaśastry”- „Traktatu o Teatrze”, pochodzącego z ok. III w n.e., lub wiąże się ją z nazwą Indii (Bharata). Równie często przyjmuje się, że wyraz „bharatanatjam” to akronim utworzony z trzech podstawowych terminów określających trzy „składniki” tańca: bhawa (nastrój, ekspresja; dotyczy emocji, wyrażanych za pomocą gestów i mimiki twarzy), raga (melodia) i tala (rytm).
Nową nazwę spopularyzowała Rukmini Dewi (1904 -1986). Oczarowana tańcem bharatanatjam postanowiła rozpocząć przywracanie tej sztuce tanecznej dawnej świetności
i ocalanie jej od zapomnienia (o Rukmini Dewi pisałam już jakiś czas temu).
Rozpoczął się nowy okres w historii tańca klasycznego.
Taniec ten rozwija się współcześnie i zajmuje ważną pozycję w Indiach i poza granicami kraju, jako jeden z najstarszych tańców świata i wielkie dziedzictwo kulturalne Indii. Przeszedł daleką drogę od dworów królewskich i świątyń na deski współczesnych scen widowiskowych i musi dziś dostosować się do nowego otoczenia.

niedziela, 7 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Wspomnienia... O pociagach jeszcze...
Temat rzeka w Indiach. Chyba nie przesadze, jak powiem, ze jeden z moich ulubionych. Jazda pociagiem na dlugich trasach ("dlugich"- czyli ponad 20 godzin;) ).
Od razu rada dla podrozujacych: cieszcie sie i korzystajcie z uslug Indian Railways, ale nie zostawiajcie sobie tych wojazy na ostatnia chwile, bo przez "zwykle" opoznienie pociagu (kilka godzin, kilkanascie godzin, kilkadziesiat godzin...;) ), mozecie nie zdazyc na samolot do domu.
A! Zanim zapomne: 139- to numer infolinii. Bardzo przydatny numer! Pogadamy sobie tutaj z komputerem (prowadzeni za raczke jak dziecko we mgle, wciskajac odpowiednie klawisze na klawiaturze telefonu) i dowiemy sie wszystkiego o interesujacym nas pociagu- na jakich stacjach sie zatrzymuje, o ktorej godzinie, czy ma opoznienie (i ile), w jakie dni tygodnia jezdzi, etc...

O pamietnej podrozy z Bhubaneswaru do Delhi slow kilka jeszcze...
24 wagony mial ten pociag. To jescze nic. Potrafi byc wiecej. A pociagi towarowe maja np po 60 wagonow. Zeby nie bylo, ze jestem goloslowna: policzylam:) Policzylam, gdy nasz Super Fast Express (juz spisany na straty, po kilkudziesieciogodzinnym opoznieniu) stal 35 minut w szczerym polu, przepuszczajac inne pociagi, m.in towarowe.
Wracajac do "mojego" pociagu- mial on, jak juz wspomnialam, "tylko" 24 wagony. I klsa, II klasa, osobowe, sypialne, z klimatyzacja, bez klimatyzacji, wagon "sluzbowy", kuchenny (nie restauracyjny, tylko normalna, regularna kuchnia; "restauracyjny" nie jest potrzebny, bo kazdy dostaje posilek na swoje miejsce, w danym wagonie).
Pociagi zawsze sa pelne, a nazwiska setek osob widnieja na tzw. "listach oczekujacych" (jesli ktos w ostatniej chwili zrezygnuje z podrozy, szczesliwiec z listy dostanie swoj bilet). Pocieszajaca informacja dla turystow zagranicznych jest taka, ze nawet jesli nazwisko (zazwyczaj napisane niepoprawnie, albo w wygodny, zabawny sposob skrocone:) ) widnieje np na miejscu nr 357 listy oczekujacych, jakims cudem zawsze uda sie takiego biednego turyste gdzies "wcisnac"- moze w ramach akcji Indian Railways- koleje przyjazne dla turystow...?:)

Moja podroz, ja juz pisalam pare razy (a powtorze raz jeszcze, dajcie mi sie upajac tym faktem jeszcze troszke), zaczela sie we czwartek w poludnie, a skonczyla szczesliwie w niedziele rano.
Moze to przerazic Szanownego Czytelnika, ale zapewniam, ze naprawde ciekawe to jest doswiadczenie. Wkladam do szufladki "Warto przezyc" :)
Oprocz tego, ze przemierzamy spore odleglosci i "zwiedzamy" kilka stanow indyjskich (cudnie zmienia sie krajobraz za oknem, zmieniaja sie ludzie, ich stroje, mozna to obserwowac godzinami z nieslabnacym zainteresowaniem...), to w pociagach dzieja sie nader ciekawe rzeczy...
Na 2 - 3 dni pociag staje sie naszym "domem". Hindusi w tym "domu" duzo spia, czesto sie myja i baaaaardzo duzo jedza. Jesli nie zjemy sniadania, lunchu, deseru, kolacji i miliona przekasek goracych i tlustych,chipsow, ciastek i owocow, beda mysleli, ze z nami cos jest nie tak;) albo ze jestesmy chorzy, albo ze nie lubimy indyjskiego jedzenia, albo ze nie umiemy sobie tego jedzenia zamowic czy kupic;)
Co 15 minut, przez caly czas trwania podrozy (no, moze z przerwa od ok 1 w nocy do 5 rano), przechodza wzdluz wagonow panowie z koszami pelnymi ciastek, chipsow, sokow, butelek z woda (latem butelki trzyma sie w wiadrze wypelnionym pokruszonym lodem), serwowane sa wszelkiego rodzaju przekaski, tosty, samosy, warzywa, owoce, kawa, herbata (przenoszona w ogromnych czajnikach), slowem- czego dusza laknie. Poza tym na kazdej stacji, na ktorej zatrzymuje sie pociag, mozna kupic dokladnie to samo, plus lokalne specjaly, przygotowane w domu przez mieszkancow danej miejscowosci. Taka ich praca. Taki znalezli sobie sposob na zycie... Klienci na pewno tez sie znajda- jak juz wspomnialam Hindusi jedza na potege! Na stacji tlumnie wychodza z pociagu (ci bardziej leniwi wolaja sprzedawcow do siebie i odbieraja jedzenie przez kraty w oknach), kupuja co trzeba, a potem najspokojniej w swiecie czekaja az pociag ruszy, by moc wsiasc do niego w biegu. Nikomu sie nie spieszy, pociagowi rowniez. Zanim na dobre sie rozpedzi, minie kilka ladnych chwil. Wszyscy zdaza wskoczyc do srodka.
Co jeszcze oprocz jedzenia mozna kupic w pociagu? Otoz, mili Panstwo, wszystko. Szczoteczki do zebow (zwykle plastikowe, albo tez sluzace do mycia zebow galazki drzewa zwanego "nim"), lancuchy do przymocowania toreb i walizek pod siedzeniami, klodki, zabawki, paski, chustki, reczniki, scierki, ksiazeczki dla dzieci i doroslych, baloniki, mydlo (lub bardzo wygodne w podrozy mydlane "paski papieru" ), gazety i wszelkiego rodzaju... gadzety:) Okolo polnocy, po obfitej kolacji (jedzonej oczywiscie pozno, ok godz. 21- 22 ), wszyscy ukladaja sie do snu, szczelnie zawinieci w koce (tylko w zimie rzecz jasna).


Mocuja lancuchy i klodki na walizkach, a co cenniejsze pakunki wkladaja sobie pod glowy jak poduszki... Wzdluz wagonow przechadzaja sie policjanci. Sprawdzaja do kogo naleza bagaze pod siedzeniami, a w razie jakichs niejasnych sytuacji- budza pasazerow. Sprawdzaja czy okna sa szczelnie zamkniete (szczegolnie podczas nocnych postojow w szczerym polu we mgle). Nierzadko zdarzaja sie w tych okolicach (Orissa, Bihar, Uttar Prades) napady na pociagi dalekobiezne. Policja czuwa. Spijmy spokojnie.

Tym razem podrozuje jak szlachcianka jakas niemalze... Nie bylo niestety miejsc w zwyklym wagonie sypialnym, wiec jade w troche "lepszym" (choc jeszcze nie tym najlepszym;)). Na czym polegaja tu luksusy? A na tym na przyklad, ze dostalam 2 przescieradla (niekoniecznie pierwszej czystosci, ale co tam!), poduszke i koc. Na kazdym dluzszym postoju na wiekszej stacji po "lepszych" wagonach biegaja chlopcy, ktorzy "czyszcza" sciany i podlogi pryskajac je jakimis dziwnie pachnacymi chemikaliami.


Myja szyby w oknach (tzn rozcieraja na nich brud i kurz zebrany w kilku stanach indyjskich:)). Od zewnatrz rozcieraja ten kurz. Okien w "lepszych" wagonach nie mozna otworzyc. Bo klimatyzacja jest;) Nie sprawia to, co prawda, ze zima jest cieplej a latem chlodniej...- ale moze dlatego, ze to tylko "lepszy", a nie "najlepszy" wagon;) Wolalabym chyba wagon "zwykly". Czyzbym znow narzekala?!
Wrocmy do tego jak mierzy sie luksus w "lepszym" wagonie. Wedlug mnie nawet karaluchy i myszy takie jakies bardziej "luksusowe" tutaj sa:) Lepiej odzywione. "Lepsze" wagony sa blizej kuchni:)

Pociag ma dodatkowe kilkanascie godzin spoznienia (i wiadomo juz, ze na tym nie poprzestanie). Nikt sie nie denerwuje, ludzie najspokojniej w swiecie odwoluja i przekladaja telefonicznie umowione spotkania. Nie ma krzykow, pretensji i podawania do sadu indyjskich koleji panstwowych... Po co sie denerwowac. Jestesmy w Indiach, co ma byc to bedzie, zloscic sie nie warto, bo zlosc pieknosci szkodzi:)

sobota, 6 lutego 2010

Pocztowki z Indii...


Petha. Slodycz. Typowy dla Agry i okolic, ale dostepny wszedzie.Ja sobie kupilam w sklepiku przy kafejce internetwej. I jem. Slodycz slodka bardzo.


Przetworzona jakos dynia (czy inny dyniopodobny owoc). W kawalkach- w cukrze. Smakuje troche jak galaretka w cukrze, tylko sto razy lepij;) (galaretki w cukrze wcale nie smakuja dobrze wedlug mnie;) ). No. to tyle chcialam powiedziec. A wlasciwie polecic. Kupcie sobie PETHE, jak bedziecie w Indiach.
A! I DZIALEBI sobie kupcie jeszcze. O ile pethe kupuje sie w torebce, lub pudelku, mozna ja przechowywac przez wiele dni, to dzialebi trzeba zjesc na swiezo. Na goraco. Te "precelki" smazone na tluszczu glebokim (nie da rady zjesc za duzo, moim skromnym zdaniem) smakuja tylko wtedy gdy sa gorace. To wazne. Prosze tego nie ignorowac;)

Smacznego.

środa, 3 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

Powspominajmy troche... Dhauli- w Orissie.
Kilka zdjęć z festiwalu teatralno-walecznego… Koncepcja taka, by przedstawić pięknie, jak indyjskie sztuki walki można wykorzystać w teatrze. Pierwszy dzień- elementy północnego stylu keralskiej sztuki walki kalaripajattu w sztuce Rabindranatha Tagore (z wykorzystaniem także klasycznego tańca-teatru kathakali).


Niezbyt udana próba niestety… Aktorzy, którzy opanowali kilka krótkich sekwencji ruchowych kalaripajattu, pozostali nadal… aktorami.


Widzowie, niezbyt licznie zgromadzeni na festiwalu (więcej było kamerzystów i dziennikarzy niż samej publiczności), nie dostali tego czego się spodziewali…


Chociaż właściwie nie wiem czego się spodziewali;) ja nie dostałam tego czego się spodziewałam-chyba tak to miało być;) wiem, wiem- czepiam się. Znowu.

Kolejny występ pierwszego dnia festiwalu: paika. To „popis” taneczno-akrobatyczno-waleczny (z teatrem to już nie miało wiele wspólnego;) ), tradycyjnych wojowników orijskich… Kilku panów w wieku średnim (a jeden miał chyba ze 100 lat…- i był najbardziej dziarski z nich wszystkich;)) , pokrzykiwało, podskakiwało, podnosiło ciężary, wywijało mieczami, kijami, wszystkim, co mieli pod ręką. Artyści – wojownicy, byli amatorami, co zaznaczono w zapowiedzi, więc ich bardziej lub mniej udane wyczyny wzbudziły sympatię i gromkie oklaski widzów. A co!:)

Drugiego dnia już trochę ciekawiej- wystąpiła mianowicie grupa z Imphal, z Manipuru. To dopiero był popis!

Popis sprawności, poczucia rytmu, ogromna radość z tańca…

Wszystko w pięknej scenerii Śanti Stupy w Dhauli- kilka kilometrów od Bhubaneśwaru.

Stupa (tudzież Pagoda, jak kto woli) Pokoju, to nowoczesna budowla, wybudowana w latach 70. XX wieku, przez Japończyków na miejscu rzezi buddystów (wielki hinduski władca, Aśoka, miał w swej przeszłości mało chlubną kartę, kiedy to, w duuuużym skrócie, „pozbywał się niewiernych”; potem, skruszony, nawrócił się na buddyzm i stał się prawym i wyrozumiałym władcą).
Stupa piękna, festiwal mniej piękny, ale może to i lepiej, bo za dużo byłoby tego piękna naraz:)

Foto: Karolina Szwed i autorka;)

poniedziałek, 1 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

No i zaczęło się…
Jeśli komuś się wydaje, że jest cierpliwym człowiekiem, to powinien swoją cierpliwość na próbę wystawić właśnie w Indiach. W Delhi w szczególności. Jeśli radzisz sobie w Delhi- poradzisz sobie wszędzie! Prawie 15 milionów ludzi (w samej stolicy z „przyległościami”)- to dane oficjalne, z pewnością nie do końca prawdziwe, bo jest tutaj trochę bardziej tłoczno. Kolory, zapachy, krzyk, zgiełk, jeszcze więcej kolorów, zapachów, krzyku i zgiełku. W zasadzie podobnie można by opisać większość miast w Indiach, ale Delhi jest jednak jakieś takie… „szczególne”… Turyści chcą jak najszybciej uciec ze stolicy, która nie przypomina bajkowych Indii z obrazka… Dla mnie jednak Delhi ma w sobie ogromną dawkę „prawdziwej indyjskości”.

Jest tutaj wszystko i to w ogromnych ilościach. Można dostać zawrotu głowy, ale jak się do tego przywyknie, wszystko staje się zupełnie normalne i zwyczajne.
Banał niby, ale tak jest.
Kolejny banał: kontrasty. Ale to też najszczersza prawda. Drapacze chmur, nowoczesne budynki, klimatyzowane wnętrza, luksusowe hotele (o jakich nam się nawet nie śniło), ogromne centra handlowe- raj dla „jednodniowych” turystów, którzy chcą przywieźć ze sobą do domu dowolny kawałek Indii… Można kupić tu wszystko, co charakterystyczne dla każdego stanu indyjskiego i wcale nie trzeba przemierzać tysięcy kilometrów po całym kraju. Wystarczy przejechać windą kilka pięter, napić się chłodnej wody podanej przez usłużnego pracownika i kupić wszystko, czego dusza zapragnie- oczywiście za odpowiednią cenę;). Obok życie toczy się na ulicy, przy wysokich na pół metra krawężnikach. Tutaj się śpi, gotuje, wychowuje dzieci. A one potem tutaj się bawią, dorastają, śpią, gotują i wychowują swoje dzieci…

To do Delhi wielki świat wysyła swoich przedstawicieli; to centrum wydarzeń, politycy i dyplomaci dwoją się i troją, żeby jak najlepiej przedstawić Światu Indie i Świat Indiom. Tutaj znajdą dla siebie miejsce przybysze z innych części subkontynentu i ze świata, szukający różnych wrażeń. Turyści, ludzie biznesu, artyści, podróżnicy… W aśramach, w świątyniach, w hotelach ulokowanych w różnych punktach miasta, w zacisznych, luksusowych dzielnicach, w otoczeniu egzotycznych roślin, lub też w sąsiedztwie najbardziej uczęszczanych bazarów, oferujących rozmaite towary z każdego zakątka kraju. Co kto lubi!

To do Delhi masowo przybywają ludzie z okolicznych wsi, a czasem nawet z odległych części Indii, w poszukiwaniu… lepszego życia…? Jak wszędzie- większe miasto daje większe możliwości.

Ludzie wydają ostatnie pieniądze na pociąg, który wiezie ich do stolicy. Czasem nawet cała rodzina finansuje podróż jednego syna, któremu chce dać szansę na większe (albo w ogóle na „jakiekolwiek”) zarobki, a tym samym dać sobie szansę na lepsze (albo w ogóle na „jakiekolwiek”) życie. Jeśli ma szczęście, znajdzie pracę, ale jeśli tym razem ma mniej szczęścia, lub jeśli szczęście w ogóle nie jest jego przeznaczeniem…?

Slumsy rosną przy torach kolejowych- tu bardzo często kończy się podróż do stolicy. Kiedyś - mieszkańcy okolicznych wsi, teraz – mieszkańcy delhijskich slumsów, obserwują pociągi… Często wsiadają do nich, żeby wyżebrać kilka rupii od podróżnych, jadących w najpiękniejsze miejsca wielkiego subkontynentu…

Powtórzę to po raz kolejny: w Delhi jest wszystko, w ogromnych ilościach, „indyjskości” nie brakuje. Jest „indyjskość” dla przewodników turystycznych (piękna jest, absolutnie nie twierdzę, że fałszywa!) i jest ta druga, inna trochę, którą trzeba umieć znaleźć, albo- jak kto woli, do której trzeba umieć się przyzwyczaić (to wymaga czasu i oderwania się od schematów, uprzedzeń i naszego europejskiego sposobu „odczytywania” Indii). Niełatwe to, ale możliwe.