środa, 30 grudnia 2009

Do posłuchania...


Posłuchajcie sobie jak śpiewa Abida Parveen na płycie "Raqs-e-Bismil"... Tylko tyle Wam powiem dzisiaj. Resztę wyśpiewa Ona.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach

Oto obiecany kiedyś przepis na „rozgrzewacz”. Tym razem RASAM - „zupa” z pomidorami i mieszanką różnych ciekawych przypraw- wynalazek typowy dla południa Indii.
Trzeba być naprawdę amatorem konkretnych i ostrych smaków, żeby z własnej nieprzymuszonej woli delektować się rasam. Przyznaję bez bicia- to nie dla mnie!, ale znam takich, którzy uwielbiają ten specyfik. Niezależnie od tego czy lubimy południowoindyjską kuchnię i jej specjały czy nie- nie da się ukryć, że rasam skutecznie rozgrzewa i wypala wszelkie najmniejsze nawet zaczątki przeziębienia i innych choróbsk zimowych.
A oto, co będzie nam potrzebne do przyrządzenia sporej porcji rasam (przygotowujecie na własną odpowiedzialność; ja nigdy tego nie robiłam i nie zrobię, ale przepis dostałam od kogoś, kto się na tym zna):
* 1kg pomidorów
* sól do smaku
* ok. 1 łyżki stołowej soku z cytryny
* ½ łyżki sproszkowanego chili
* szczypta, albo nawet dwie szczypty kurkumy- do zabarwienia naszej zupy, ale także dla dodania jej charakterystycznego aromatu

Będziemy musieli w pewny momencie powyższe składniki zmieszać z „masalą” (mieszanką przypraw)- do mieszanki potrzeba nam:
• WERSJA DLA LENIWYCH: masala w proszku (do kupienia w każdym sklepie w Indiach, lub nie w każdym sklepie w Polsce;))
• WERSJA DLA LUBIĄCYCH WYZWANIA KULINARNE:
- koriander (ang. coriander seeds)- znaczy nasionka oczywiście;) ok. 1 – 1,5 łyżki
- 1 łyżka kuminu (tudzież kminu; ang. cumin); trochę to podobne do zwykłego kminku;
- 8-10 ziarenek czarnego pieprzu

Jeśli masala jest już gotowa i w proszku, to dobrze, a jeśli macie świeże nasionka koriandru, kminu i ziarenka pieprzu- to jeszcze lepiej, świeże najlepsze. Należy je uprażyć na patelni i rozgnieść na proszek w moździerzu - to nasza masala (jeśli ktoś pomyślał, że moździerz to masala, to wyjaśniam że moździerz to nie masala; masala to proszek…, ale mam nadzieję, że nikt z Was sobie jednak tak nie pomyślał…).

Co dalej?
Kroimy pomidory (nie robimy z nich miazgi, tylko przekrawamy na pół) i wkładamy od garnka z gotującą wodą (7-8 szklanek). Mieszamy masalę i pozostałe składniki i dodajemy do wody z pomidorami. Gotujemy ok. 10 min i dopiero teraz, łyżką czy czym tam wygodniej, robimy ze wszystkiego miazgę. To pomaga odreagować stresy życia codziennego (a więc jak się okazuje, rasam ma więcej właściwości niż tylko rozgrzewające- również terapeutyczne). Kolejne 8- 10 minut niech się to wszystko we własnym sosie gotuje, a potem mamy już gotowe rasam…
Smacznego!
Przyrządziłem, wypiłem, przeżyłem!- jeśli tak będzie, dajcie znać:)


Foto: typowo południowoindyjski zestaw… brakuje tylko ryżu na środku; nie ma tam rasam- rasam zazwyczaj pije się w szklance. Nie sądzę, żebym pisała dużo o jedzeniu południowoindyjskim (prosta sprawa- nie przepadam za kuchnią tych rejonów kraju…; wiem, wiem, zaraz mnie ktoś zabije za to, że herezje głoszę…), ale zdjęcie mogę zamieścić- ładne to, kolorowe...;)

czwartek, 24 grudnia 2009

Święta, święta...

Palma kokosowa przystrojona kolorowymi łańcuchami, lampkami i słodyczami- taką osobliwą pocztówkę z życzeniami świątecznymi dostałam parę lat temu od koleżanki, która święta Bożego Narodzenia spędzała na południu Indii. Ja byłam wtedy w Delhi i takich egzotycznych choinek niestety nie uświadczyłam. Nie zabrakło natomiast szału przedświątecznych zakupów, Świętych Mikołajów („Christmas Baba”), prezentów, sztucznych drzewek świątecznych, wielkich papierowych gwiazd-latarenek, jasełek, występów dzieci w szkołach katolickich, kolędowania… Tylko śniegu jakoś ni widu ni słychu…
Chrześcijanie stanowią mniejszość religijną na subkontynencie (ok. 2,5 %), jednak Święta Bożego Narodzenia zadomowiły się w Indiach i obchodzą je wszyscy, niezależnie od wyznania. 25 grudnia to dzień wolny od pracy w całym kraju (podobnie jak kilka innych dni, w których obchodzi się święta hinduistyczne czy muzułmańskie).
Wygląda to wszystko bardzo podobnie jak gdzie indziej- uroczysta msza w kościele o północy, prezenty rano w dzień Bożego Narodzenia…
Ja jednak będę głosić wyższość… nieeee, tym razem nie Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocnymi;). Będę głosić wyższość naszej pięknej tradycji wigilijnej kolacji, wypatrywania pierwszej gwiazdki, prezentów pod choinką… Zawsze to bardziej rodzinnie, no i więcej dni wolnych od pracy:) Moim znajomym Hindusom taka opcja bardzo się spodobała…:)

Wszystkim dobrych i spokojnych Świąt życzę. A w Nowym Roku niech nam się wiedzie tak dobrze jak w tym, albo i lepiej!:)

sobota, 5 grudnia 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach.

Ćaj, garam ćaaaaj…!

Obiecałam „rozgrzewacze”. No to bardzo proszę, oto pierwszy z nich:
MASALA ĆAJ- herbatka z mlekiem i mieszanką (masala) różnych ciekawych przypraw.
Czego potrzebujemy do przyrządzenia masala ćaj (porcja na 2-3 osoby, no chyba że jesteśmy amatorami tego napoju- wtedy nie musimy się z nikim dzielić):
• mleko (1 szklanka)
• woda (1 szklanka)
• czarna herbata (liście, nie torebki- 2 torebki)
• imbir (może być świeżo starty- niecała łyżeczka wystarczy; ile kto lubi, byle nie za dużo, bo nas wypali od środka;) )
• goździki (wedle preferencji, mogą być 1-2 rozgniecione)
• kardamon (jak kto lubi, najczęściej 1-2 rozgniecione)
• czarny pieprz (niektórzy dodają, inni nie, zgodnie z upodobaniami- w końcu masala to masala;)- myślę, że 1 ziarenko w zupełności wystarczy)
• cukier (1-2 łyżeczki, chociaż jeśli ma to być prawdziwie indyjski smak, można wsypać nawet dwa razy więcej ;) )

Gotujemy wodę, wsypujemy herbatę, dodajemy imbir, kardamon, goździki i pieprz. Niech się wszystko razem pogotuje trochę, przesiąknie aromatami, wymiesza, połączy, cokolwiek zrobi- wie co robi :)
Po jakichś 2-3 minutkach wspólnego, radosnego gotowania i przesiąkania aromatami, dodajemy mleko i czekamy aż się wszystko razem znowu zagotuje.
Kolor zmieni się ze złocisto brązowego na „mleczno-złocisto-brązowy” :)
Dodajemy cukier (im więcej tym lepiej, ciekawe ile tej słodkości damy radę wypić…).
Gotujemy jeszcze przez ok. 5-7 minut i gotowe. Przelewamy przez sitko (najlepiej z wysokości pół metra- pianka się zrobi na wierzchu:) )
Masal ćaj trzeba pić na gorąco, inaczej na powierzchni zrobi się mleczny kożuch, a cały aromat świeżej gorącej herbatki gdzieś uleci…

Proponuję spróbować tego specyfiku w Indiach- na naszych oczach przyrządzony ćaj rozgrzeje na pewno i dostarczy energii (tyle tam cukru, że „kop energetyczny” murowany;) ).
Jest też wersja ekspresowa masala ćaj, serwowana na przykład w pociągach. Średnio co pół godziny wzdłuż pociągu przechodzą panowie z wielkimi czajnikami lub termosami z gorącym mlekiem zmieszanym z wodą, i donośnym głosem, o charakterystycznym nosowym brzmieniu, ogłaszają światu radosną nowinę: „Ćaj, garam ćaaaaj….!” (herbata, gorąca herbata!). Jak dojrzą gdzieś turystów, zmieniają barwę głosu i uwodzicielskim szeptem pytają: „Tea, madam?” W jednej kieszeni szaro-niebieskiego uniformu, owi panowie mają stos plastikowych kubeczków, a w drugiej- pudełko z herbatą w torebkach. Torebka zalana mlekiem zmieszanym z wodą kosztuje ok. 2-3 rupii. To już z pewnością nie to samo co oryginał (nawet 5 rupii! :) ), ale z braku innej możliwości cieszy się wielką popularnością wśród pasażerów…

piątek, 4 grudnia 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach.

Zima zła…
No i postanowiłam uciec. Uciekam daleko, uciekam nie na długo, uciekam za niedługo. Uciekam od śniegu, (jeśli w ogóle się tutaj pojawi), od zamarzniętych ulic, od zimy, która - jak co roku - zaskoczy drogowców ;)
Paradoksalnie uciekam z jednej zimy w drugą… inną nieco - ale też zimę… do New Delhi.
Podczas gdy od stycznia do marca (na tyle uciekam) na południu Indii będzie się można wygrzewać na słoneczku, w stolicy kraju będzie zimno jak… no cóż, bardzo zimno tam będzie ;). Nie tak zimno jak u nas, ale też i warunki do przetrwania tej pory roku inne, niż u nas…
Już zapomniałam (albo zadziałał jakiś mądry mechanizm wyparcia), jak siedzi się zimą w zimnym pokoju w Delhi. Zimna, marmurowa podłoga, która latem jest skarbem (gdy ściany budynków, nagrzane słońcem, działają jak wielkie piece), zimą już nie jest naszym sprzymierzeńcem. Nadrabia za to ładnym wyglądem- zimna, ale za to jaka śnieżnobiała ;) (no, może to w tym przypadku nie najlepsze porównanie jest…;)). Na dworze, wieczorem i w nocy, temperatura spada do kilku stopni, w mieszkaniu nie ma kaloryferów, a tylko co najwyżej jakiś elektryczny piecyk- można sobie wokół niego usiąść jak wokół ogniska ;) Tylko kiełbasek nie da się upiec… Ale przecież jesteśmy w Indiach = jesteśmy wegetarianami;) Oczywiście, ktoś mi może zarzucić kłamstwo i przesadę- bo jest przecież klimatyzacja, są nawiewy i jakieś tam inne, bardziej lub mniej skomplikowane, systemy ogrzewania powietrza. Zgoda. Ale będę się bronić – opisuję, bardzo subiektywnie, swoją sytuację w Delhi, czyli także sytuację pewnie 50% społeczeństwa indyjskiego. Pozostałe 50% dzielimy na 2: 25% ma albo „lepiej” albo „gorzej”, a drugie 25% w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że może być „lepiej” albo „gorzej”, bo po prostu jest „jak zawsze”…

Skupmy się na Delhi… Ja już się przygotowuję psychicznie na to, że będę musiała na mojej pięknej, białej, marmurowej podłodze spać w śpiworze, pod dwoma kocami, w rękawiczkach i swetrze (bo zmarzlak jestem). Czyli – wszystko w normie.
Brzmi to, jakbym się w Himalaje wybierała przynajmniej. A to tylko Delhi. W ciągu dnia będzie natomiast bardzo przyjemnie- ok 20 stopni, jasne słońce i jego ciepłe, mimo zimowej pory, promienie, które dodadzą otuchy i sił do przetrwania nocy;)

Jest kilka ciekawych „wynalazków”, które pomagają przetrwać zimę.
Dla mnie najlepszym „rozgrzewaczem” był trening taneczny i gorąca kawa, tudzież barszcz z proszku, do zalania wrzątkiem, przywieziony z Polski:)
A jeśli chodzi o indyjskie wynalazki, to przede wszystkim: skarpetki. I to jakie! Ciepłe skarpetki z oddzielonym dużym palcem. Łatwo zgadnąć, że wymyślono je po to, byśmy nie musieli kupować sobie zimowych butów na ten krótki czas, który oddziela porę gorącą wilgotną, od pory gorącej suchej… Możemy bez skrępowania paradować w naszych letnich sandałkach indyjskich, typu „japonki”- wystarczy założyć specjalne skarpetki:) Może nie wygląda to najszczęśliwiej, ale kto by się tam przejmował modą, gdy nogi marzną.

Zimą do Delhi przyjeżdżają Kaszmirczycy – w Kaszmirze zima trwa prawie pół roku, więc możemy sobie podać ręce:) Kaszmirczyk, Polak- dwa bratanki. Nawet jabłka u nich rosną takie dobre jak u nas (czego nie można powiedzieć o pozostałych częściach Indii- gdzie tylko mango, mango i mango, i granaty, kokosy i ananasy…, nuda:) ). Kaszmirczycy przyjeżdżają z rodzinami (bo zimę łatwiej im często przetrwać w mniej zimowych częściach Indii) i, co ważne, ze swymi pięknymi zimowymi szalami z paśminy, tkanymi z delikatnej, jedwabistej, puszystej wełny z runa kóz (oczywiście tylko tych zamieszkujących najwyższe partie gór;)). Prawdziwy kaszmirski szal to naprawdę piękna i „rozgrzewająca” rzecz… Cena też jest ”rozgrzewająca”… :) „Special price only for you, madam!” (i tu pada suma, która nie wiem nawet jak wygląda, bo jak dla mnie ma za dużo zer).

Ale chyba najlepszym i najbardziej indyjskim sposobem na zimowe wieczory, poranki i każdą inną porę dnia, jest „masala chai” (napisane: „ćaj” wygląda bardziej swojsko:) ). Ale ćaj to już temat na kolejne długie eseje… Już niedługo o indyjskiej herbatce i o „rasam”- innym ognistym napoju (bynajmniej nie alkoholowym!).

środa, 2 grudnia 2009

Tańczą bogowie..., czyli rzecz dla prawdziwych pasjonatów.


Taniec zastygły w kamieniu...
1200 wybitnych artystów, architektów i rzemieślników pracowało przez długich 12 lat, za cenę 12-letnich dochodów królestwa, by zakończyć budowę najwspanialszej i najokazalszej świątyni wybrzeża koromandelskiego, a nawet całych Indii…
Świątynia w mieście Konark, w stanie Orissa, poświęcona bogu słońca – Surji, powstała w połowie XIII wieku. Zuchwałą koncepcją architekta, było zaprojektowanie świątyni w taki sposób, by była olbrzymich rozmiarów rydwanem boga słońca- boskim rydwanem, zaprzęgniętym w siedem rumaków, na którym Surja poruszać się miał po nieboskłonie…

Wielkie, bogato rzeźbione, wyciosane w kamieniu koła, o średnicy 3 metrów, miały być kołami tego wozu. Pierwotnie takich kół było w świątyni 12 par! Wykute w kamieniu galopujące konie nadal wyglądają imponująco, choć są już dziś bardzo zniszczone.
Budowla, skąpana w promieniach słonecznych, rzeczywiście godna jest nosić, jak w rydwanie, boga Surję. Zapewne nadal rezyduje on w murach świątyni, choć główna jego figura dawno już zaginęła…
Słoneczna świątynia wzniesiona jest nieopodal plaży Ćandrabhaga. Piękna, choć tragiczna historia związana jest z tym miejscem...
Ćandrabhaga była młodą i urzekająco piękną dziewczyną. Bóg słońca zapałał do niej miłością, ale ona nie odwzajemniała uczucia. Upokorzony odrzuceniem Surja, opętany rozpaczą i bezsilnością, chciał porwać Ćandrabhagę, i w pogoni za nią dotarł aż nad brzeg morza… Dziewczyna utopiła się w morskich falach, a jej ojciec, zrozpaczony i wściekły, rzucił klątwę na boga słońca – jego świątynia wkrótce miała popaść w ruinę…

Świątynia, faktycznie mocno już zniszczona, przez lata zapomniana, i pozostająca w stanie ruiny przez wiele lat, jest dziś jednym z najchętniej odwiedzanych przez turystów miejscem w Indiach. Ciekawostką i jedną z głównych atrakcji budowli, jest pawilon, który służył kiedyś jako wspaniała scena, na której tancerki świątynne rano, wieczorem i przy okazji ważnych uroczystości, ofiarowywały swój taniec bóstwu. Dach pawilonu zawalił się już dawno, jednak bogato zdobione filary i sama „scena”, są niepodważalnym dowodem kunsztu rzeźbiarzy, bogactwa i klasy całej słonecznej świątyni. Wspaniałe rzeźby tancerek, muzyków, instrumentów muzycznych, dają nam świadectwo tego, jak taniec wyglądał przed wiekami. Taniec zastygły w kamieniu- czysta perfekcja i gracja w każdym utrwalonym ruchu… Mówi się, że tancerkami w świątyni Surji były dziewczęta, pochodzące z okolicznych wiosek, ze społeczności Nata, słynącej z kobiet o wyjątkowej urodzie i talencie artystycznym.


Od 20 już lat, co roku, na tej przeznaczonej niegdyś dla tancerek świątynnych „scenie”, odbywa się wyjątkowy festiwal taneczny, znany po prostu jako Konark Mahotsav (lub bardziej „swojsko”: Konark Festival ;) ). Przez 5 dni trwania festiwalu (1-5 grudnia każdego roku), na przyświątynnej scenie, prezentują się wspaniali artyści z całych Indii. Można obejrzeć kilka klasycznych indyjskich stylów tanecznych (nie tylko Odissi, które pochodzi z Orissy), w najlepszym wykonaniu, w najlepszych choreografiach… Uczta dla koneserów! Jeśli ktoś jest zainteresowany- jeszcze zdąży się wybrać:) Festiwal trwa do soboty. Samolotem to chwila-moment, a jeśli wylecimy dziś, to może zdążymy na koncert finałowy:)
Konark jest oddalony o 65 km od Bhubaneśwaru. Do Bhubaneśwaru można dolecieć samolotem z Delhi, z Bombaju (o, przepraszam- dziś już Mumbai!), czy innych większych miast Indii. A do Indii można dolecieć samolotem z Warszawy (bezpośrednio, lub z przesiadką)… Czyli co?- żaden problem:)


Zdjęcia, ilustrujące opowieść o słonecznej świątyni i festiwalu tanecznym, przedstawiają samą świątynię oraz tancerkę Odissi- moją wspaniałą nauczycielkę tego stylu tanecznego- Kavitę Dwibedi, która pochodzi z Orissy, a mieszka i uczy w New Delhi.

Do zobaczenia w Orissie już wkrótce….

Foto: www.kavitadwibedi.com