środa, 30 grudnia 2009

Do posłuchania...


Posłuchajcie sobie jak śpiewa Abida Parveen na płycie "Raqs-e-Bismil"... Tylko tyle Wam powiem dzisiaj. Resztę wyśpiewa Ona.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach

Oto obiecany kiedyś przepis na „rozgrzewacz”. Tym razem RASAM - „zupa” z pomidorami i mieszanką różnych ciekawych przypraw- wynalazek typowy dla południa Indii.
Trzeba być naprawdę amatorem konkretnych i ostrych smaków, żeby z własnej nieprzymuszonej woli delektować się rasam. Przyznaję bez bicia- to nie dla mnie!, ale znam takich, którzy uwielbiają ten specyfik. Niezależnie od tego czy lubimy południowoindyjską kuchnię i jej specjały czy nie- nie da się ukryć, że rasam skutecznie rozgrzewa i wypala wszelkie najmniejsze nawet zaczątki przeziębienia i innych choróbsk zimowych.
A oto, co będzie nam potrzebne do przyrządzenia sporej porcji rasam (przygotowujecie na własną odpowiedzialność; ja nigdy tego nie robiłam i nie zrobię, ale przepis dostałam od kogoś, kto się na tym zna):
* 1kg pomidorów
* sól do smaku
* ok. 1 łyżki stołowej soku z cytryny
* ½ łyżki sproszkowanego chili
* szczypta, albo nawet dwie szczypty kurkumy- do zabarwienia naszej zupy, ale także dla dodania jej charakterystycznego aromatu

Będziemy musieli w pewny momencie powyższe składniki zmieszać z „masalą” (mieszanką przypraw)- do mieszanki potrzeba nam:
• WERSJA DLA LENIWYCH: masala w proszku (do kupienia w każdym sklepie w Indiach, lub nie w każdym sklepie w Polsce;))
• WERSJA DLA LUBIĄCYCH WYZWANIA KULINARNE:
- koriander (ang. coriander seeds)- znaczy nasionka oczywiście;) ok. 1 – 1,5 łyżki
- 1 łyżka kuminu (tudzież kminu; ang. cumin); trochę to podobne do zwykłego kminku;
- 8-10 ziarenek czarnego pieprzu

Jeśli masala jest już gotowa i w proszku, to dobrze, a jeśli macie świeże nasionka koriandru, kminu i ziarenka pieprzu- to jeszcze lepiej, świeże najlepsze. Należy je uprażyć na patelni i rozgnieść na proszek w moździerzu - to nasza masala (jeśli ktoś pomyślał, że moździerz to masala, to wyjaśniam że moździerz to nie masala; masala to proszek…, ale mam nadzieję, że nikt z Was sobie jednak tak nie pomyślał…).

Co dalej?
Kroimy pomidory (nie robimy z nich miazgi, tylko przekrawamy na pół) i wkładamy od garnka z gotującą wodą (7-8 szklanek). Mieszamy masalę i pozostałe składniki i dodajemy do wody z pomidorami. Gotujemy ok. 10 min i dopiero teraz, łyżką czy czym tam wygodniej, robimy ze wszystkiego miazgę. To pomaga odreagować stresy życia codziennego (a więc jak się okazuje, rasam ma więcej właściwości niż tylko rozgrzewające- również terapeutyczne). Kolejne 8- 10 minut niech się to wszystko we własnym sosie gotuje, a potem mamy już gotowe rasam…
Smacznego!
Przyrządziłem, wypiłem, przeżyłem!- jeśli tak będzie, dajcie znać:)


Foto: typowo południowoindyjski zestaw… brakuje tylko ryżu na środku; nie ma tam rasam- rasam zazwyczaj pije się w szklance. Nie sądzę, żebym pisała dużo o jedzeniu południowoindyjskim (prosta sprawa- nie przepadam za kuchnią tych rejonów kraju…; wiem, wiem, zaraz mnie ktoś zabije za to, że herezje głoszę…), ale zdjęcie mogę zamieścić- ładne to, kolorowe...;)

czwartek, 24 grudnia 2009

Święta, święta...

Palma kokosowa przystrojona kolorowymi łańcuchami, lampkami i słodyczami- taką osobliwą pocztówkę z życzeniami świątecznymi dostałam parę lat temu od koleżanki, która święta Bożego Narodzenia spędzała na południu Indii. Ja byłam wtedy w Delhi i takich egzotycznych choinek niestety nie uświadczyłam. Nie zabrakło natomiast szału przedświątecznych zakupów, Świętych Mikołajów („Christmas Baba”), prezentów, sztucznych drzewek świątecznych, wielkich papierowych gwiazd-latarenek, jasełek, występów dzieci w szkołach katolickich, kolędowania… Tylko śniegu jakoś ni widu ni słychu…
Chrześcijanie stanowią mniejszość religijną na subkontynencie (ok. 2,5 %), jednak Święta Bożego Narodzenia zadomowiły się w Indiach i obchodzą je wszyscy, niezależnie od wyznania. 25 grudnia to dzień wolny od pracy w całym kraju (podobnie jak kilka innych dni, w których obchodzi się święta hinduistyczne czy muzułmańskie).
Wygląda to wszystko bardzo podobnie jak gdzie indziej- uroczysta msza w kościele o północy, prezenty rano w dzień Bożego Narodzenia…
Ja jednak będę głosić wyższość… nieeee, tym razem nie Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocnymi;). Będę głosić wyższość naszej pięknej tradycji wigilijnej kolacji, wypatrywania pierwszej gwiazdki, prezentów pod choinką… Zawsze to bardziej rodzinnie, no i więcej dni wolnych od pracy:) Moim znajomym Hindusom taka opcja bardzo się spodobała…:)

Wszystkim dobrych i spokojnych Świąt życzę. A w Nowym Roku niech nam się wiedzie tak dobrze jak w tym, albo i lepiej!:)

sobota, 5 grudnia 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach.

Ćaj, garam ćaaaaj…!

Obiecałam „rozgrzewacze”. No to bardzo proszę, oto pierwszy z nich:
MASALA ĆAJ- herbatka z mlekiem i mieszanką (masala) różnych ciekawych przypraw.
Czego potrzebujemy do przyrządzenia masala ćaj (porcja na 2-3 osoby, no chyba że jesteśmy amatorami tego napoju- wtedy nie musimy się z nikim dzielić):
• mleko (1 szklanka)
• woda (1 szklanka)
• czarna herbata (liście, nie torebki- 2 torebki)
• imbir (może być świeżo starty- niecała łyżeczka wystarczy; ile kto lubi, byle nie za dużo, bo nas wypali od środka;) )
• goździki (wedle preferencji, mogą być 1-2 rozgniecione)
• kardamon (jak kto lubi, najczęściej 1-2 rozgniecione)
• czarny pieprz (niektórzy dodają, inni nie, zgodnie z upodobaniami- w końcu masala to masala;)- myślę, że 1 ziarenko w zupełności wystarczy)
• cukier (1-2 łyżeczki, chociaż jeśli ma to być prawdziwie indyjski smak, można wsypać nawet dwa razy więcej ;) )

Gotujemy wodę, wsypujemy herbatę, dodajemy imbir, kardamon, goździki i pieprz. Niech się wszystko razem pogotuje trochę, przesiąknie aromatami, wymiesza, połączy, cokolwiek zrobi- wie co robi :)
Po jakichś 2-3 minutkach wspólnego, radosnego gotowania i przesiąkania aromatami, dodajemy mleko i czekamy aż się wszystko razem znowu zagotuje.
Kolor zmieni się ze złocisto brązowego na „mleczno-złocisto-brązowy” :)
Dodajemy cukier (im więcej tym lepiej, ciekawe ile tej słodkości damy radę wypić…).
Gotujemy jeszcze przez ok. 5-7 minut i gotowe. Przelewamy przez sitko (najlepiej z wysokości pół metra- pianka się zrobi na wierzchu:) )
Masal ćaj trzeba pić na gorąco, inaczej na powierzchni zrobi się mleczny kożuch, a cały aromat świeżej gorącej herbatki gdzieś uleci…

Proponuję spróbować tego specyfiku w Indiach- na naszych oczach przyrządzony ćaj rozgrzeje na pewno i dostarczy energii (tyle tam cukru, że „kop energetyczny” murowany;) ).
Jest też wersja ekspresowa masala ćaj, serwowana na przykład w pociągach. Średnio co pół godziny wzdłuż pociągu przechodzą panowie z wielkimi czajnikami lub termosami z gorącym mlekiem zmieszanym z wodą, i donośnym głosem, o charakterystycznym nosowym brzmieniu, ogłaszają światu radosną nowinę: „Ćaj, garam ćaaaaj….!” (herbata, gorąca herbata!). Jak dojrzą gdzieś turystów, zmieniają barwę głosu i uwodzicielskim szeptem pytają: „Tea, madam?” W jednej kieszeni szaro-niebieskiego uniformu, owi panowie mają stos plastikowych kubeczków, a w drugiej- pudełko z herbatą w torebkach. Torebka zalana mlekiem zmieszanym z wodą kosztuje ok. 2-3 rupii. To już z pewnością nie to samo co oryginał (nawet 5 rupii! :) ), ale z braku innej możliwości cieszy się wielką popularnością wśród pasażerów…

piątek, 4 grudnia 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach.

Zima zła…
No i postanowiłam uciec. Uciekam daleko, uciekam nie na długo, uciekam za niedługo. Uciekam od śniegu, (jeśli w ogóle się tutaj pojawi), od zamarzniętych ulic, od zimy, która - jak co roku - zaskoczy drogowców ;)
Paradoksalnie uciekam z jednej zimy w drugą… inną nieco - ale też zimę… do New Delhi.
Podczas gdy od stycznia do marca (na tyle uciekam) na południu Indii będzie się można wygrzewać na słoneczku, w stolicy kraju będzie zimno jak… no cóż, bardzo zimno tam będzie ;). Nie tak zimno jak u nas, ale też i warunki do przetrwania tej pory roku inne, niż u nas…
Już zapomniałam (albo zadziałał jakiś mądry mechanizm wyparcia), jak siedzi się zimą w zimnym pokoju w Delhi. Zimna, marmurowa podłoga, która latem jest skarbem (gdy ściany budynków, nagrzane słońcem, działają jak wielkie piece), zimą już nie jest naszym sprzymierzeńcem. Nadrabia za to ładnym wyglądem- zimna, ale za to jaka śnieżnobiała ;) (no, może to w tym przypadku nie najlepsze porównanie jest…;)). Na dworze, wieczorem i w nocy, temperatura spada do kilku stopni, w mieszkaniu nie ma kaloryferów, a tylko co najwyżej jakiś elektryczny piecyk- można sobie wokół niego usiąść jak wokół ogniska ;) Tylko kiełbasek nie da się upiec… Ale przecież jesteśmy w Indiach = jesteśmy wegetarianami;) Oczywiście, ktoś mi może zarzucić kłamstwo i przesadę- bo jest przecież klimatyzacja, są nawiewy i jakieś tam inne, bardziej lub mniej skomplikowane, systemy ogrzewania powietrza. Zgoda. Ale będę się bronić – opisuję, bardzo subiektywnie, swoją sytuację w Delhi, czyli także sytuację pewnie 50% społeczeństwa indyjskiego. Pozostałe 50% dzielimy na 2: 25% ma albo „lepiej” albo „gorzej”, a drugie 25% w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że może być „lepiej” albo „gorzej”, bo po prostu jest „jak zawsze”…

Skupmy się na Delhi… Ja już się przygotowuję psychicznie na to, że będę musiała na mojej pięknej, białej, marmurowej podłodze spać w śpiworze, pod dwoma kocami, w rękawiczkach i swetrze (bo zmarzlak jestem). Czyli – wszystko w normie.
Brzmi to, jakbym się w Himalaje wybierała przynajmniej. A to tylko Delhi. W ciągu dnia będzie natomiast bardzo przyjemnie- ok 20 stopni, jasne słońce i jego ciepłe, mimo zimowej pory, promienie, które dodadzą otuchy i sił do przetrwania nocy;)

Jest kilka ciekawych „wynalazków”, które pomagają przetrwać zimę.
Dla mnie najlepszym „rozgrzewaczem” był trening taneczny i gorąca kawa, tudzież barszcz z proszku, do zalania wrzątkiem, przywieziony z Polski:)
A jeśli chodzi o indyjskie wynalazki, to przede wszystkim: skarpetki. I to jakie! Ciepłe skarpetki z oddzielonym dużym palcem. Łatwo zgadnąć, że wymyślono je po to, byśmy nie musieli kupować sobie zimowych butów na ten krótki czas, który oddziela porę gorącą wilgotną, od pory gorącej suchej… Możemy bez skrępowania paradować w naszych letnich sandałkach indyjskich, typu „japonki”- wystarczy założyć specjalne skarpetki:) Może nie wygląda to najszczęśliwiej, ale kto by się tam przejmował modą, gdy nogi marzną.

Zimą do Delhi przyjeżdżają Kaszmirczycy – w Kaszmirze zima trwa prawie pół roku, więc możemy sobie podać ręce:) Kaszmirczyk, Polak- dwa bratanki. Nawet jabłka u nich rosną takie dobre jak u nas (czego nie można powiedzieć o pozostałych częściach Indii- gdzie tylko mango, mango i mango, i granaty, kokosy i ananasy…, nuda:) ). Kaszmirczycy przyjeżdżają z rodzinami (bo zimę łatwiej im często przetrwać w mniej zimowych częściach Indii) i, co ważne, ze swymi pięknymi zimowymi szalami z paśminy, tkanymi z delikatnej, jedwabistej, puszystej wełny z runa kóz (oczywiście tylko tych zamieszkujących najwyższe partie gór;)). Prawdziwy kaszmirski szal to naprawdę piękna i „rozgrzewająca” rzecz… Cena też jest ”rozgrzewająca”… :) „Special price only for you, madam!” (i tu pada suma, która nie wiem nawet jak wygląda, bo jak dla mnie ma za dużo zer).

Ale chyba najlepszym i najbardziej indyjskim sposobem na zimowe wieczory, poranki i każdą inną porę dnia, jest „masala chai” (napisane: „ćaj” wygląda bardziej swojsko:) ). Ale ćaj to już temat na kolejne długie eseje… Już niedługo o indyjskiej herbatce i o „rasam”- innym ognistym napoju (bynajmniej nie alkoholowym!).

środa, 2 grudnia 2009

Tańczą bogowie..., czyli rzecz dla prawdziwych pasjonatów.


Taniec zastygły w kamieniu...
1200 wybitnych artystów, architektów i rzemieślników pracowało przez długich 12 lat, za cenę 12-letnich dochodów królestwa, by zakończyć budowę najwspanialszej i najokazalszej świątyni wybrzeża koromandelskiego, a nawet całych Indii…
Świątynia w mieście Konark, w stanie Orissa, poświęcona bogu słońca – Surji, powstała w połowie XIII wieku. Zuchwałą koncepcją architekta, było zaprojektowanie świątyni w taki sposób, by była olbrzymich rozmiarów rydwanem boga słońca- boskim rydwanem, zaprzęgniętym w siedem rumaków, na którym Surja poruszać się miał po nieboskłonie…

Wielkie, bogato rzeźbione, wyciosane w kamieniu koła, o średnicy 3 metrów, miały być kołami tego wozu. Pierwotnie takich kół było w świątyni 12 par! Wykute w kamieniu galopujące konie nadal wyglądają imponująco, choć są już dziś bardzo zniszczone.
Budowla, skąpana w promieniach słonecznych, rzeczywiście godna jest nosić, jak w rydwanie, boga Surję. Zapewne nadal rezyduje on w murach świątyni, choć główna jego figura dawno już zaginęła…
Słoneczna świątynia wzniesiona jest nieopodal plaży Ćandrabhaga. Piękna, choć tragiczna historia związana jest z tym miejscem...
Ćandrabhaga była młodą i urzekająco piękną dziewczyną. Bóg słońca zapałał do niej miłością, ale ona nie odwzajemniała uczucia. Upokorzony odrzuceniem Surja, opętany rozpaczą i bezsilnością, chciał porwać Ćandrabhagę, i w pogoni za nią dotarł aż nad brzeg morza… Dziewczyna utopiła się w morskich falach, a jej ojciec, zrozpaczony i wściekły, rzucił klątwę na boga słońca – jego świątynia wkrótce miała popaść w ruinę…

Świątynia, faktycznie mocno już zniszczona, przez lata zapomniana, i pozostająca w stanie ruiny przez wiele lat, jest dziś jednym z najchętniej odwiedzanych przez turystów miejscem w Indiach. Ciekawostką i jedną z głównych atrakcji budowli, jest pawilon, który służył kiedyś jako wspaniała scena, na której tancerki świątynne rano, wieczorem i przy okazji ważnych uroczystości, ofiarowywały swój taniec bóstwu. Dach pawilonu zawalił się już dawno, jednak bogato zdobione filary i sama „scena”, są niepodważalnym dowodem kunsztu rzeźbiarzy, bogactwa i klasy całej słonecznej świątyni. Wspaniałe rzeźby tancerek, muzyków, instrumentów muzycznych, dają nam świadectwo tego, jak taniec wyglądał przed wiekami. Taniec zastygły w kamieniu- czysta perfekcja i gracja w każdym utrwalonym ruchu… Mówi się, że tancerkami w świątyni Surji były dziewczęta, pochodzące z okolicznych wiosek, ze społeczności Nata, słynącej z kobiet o wyjątkowej urodzie i talencie artystycznym.


Od 20 już lat, co roku, na tej przeznaczonej niegdyś dla tancerek świątynnych „scenie”, odbywa się wyjątkowy festiwal taneczny, znany po prostu jako Konark Mahotsav (lub bardziej „swojsko”: Konark Festival ;) ). Przez 5 dni trwania festiwalu (1-5 grudnia każdego roku), na przyświątynnej scenie, prezentują się wspaniali artyści z całych Indii. Można obejrzeć kilka klasycznych indyjskich stylów tanecznych (nie tylko Odissi, które pochodzi z Orissy), w najlepszym wykonaniu, w najlepszych choreografiach… Uczta dla koneserów! Jeśli ktoś jest zainteresowany- jeszcze zdąży się wybrać:) Festiwal trwa do soboty. Samolotem to chwila-moment, a jeśli wylecimy dziś, to może zdążymy na koncert finałowy:)
Konark jest oddalony o 65 km od Bhubaneśwaru. Do Bhubaneśwaru można dolecieć samolotem z Delhi, z Bombaju (o, przepraszam- dziś już Mumbai!), czy innych większych miast Indii. A do Indii można dolecieć samolotem z Warszawy (bezpośrednio, lub z przesiadką)… Czyli co?- żaden problem:)


Zdjęcia, ilustrujące opowieść o słonecznej świątyni i festiwalu tanecznym, przedstawiają samą świątynię oraz tancerkę Odissi- moją wspaniałą nauczycielkę tego stylu tanecznego- Kavitę Dwibedi, która pochodzi z Orissy, a mieszka i uczy w New Delhi.

Do zobaczenia w Orissie już wkrótce….

Foto: www.kavitadwibedi.com

niedziela, 29 listopada 2009

Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach.



I łaciate, i kudłate, pręgowane i skrzydlate, te co skaczą i fruwają…
Zacznę od rady dla potomności: jeśli wybierzecie się kiedyś do Bhopalu (skądinąd miłe miasteczko, można stąd zrobić sobie jednodniową wycieczkę do Sańći i obejrzeć stupy buddyjskie) i zatrzymacie się w hotelu „Meghadoot”, nie dajcie sobie wcisnąć pokoju numer 14 na pierwszym piętrze! Tam grasują szczury:) Wytrzymałam jedną noc, po czym ku uciesze współlokatorów, odstawiłam show pt. „przeprowadzka do innego pokoju” :) Bez rozgłosu, raczej miło i spokojnie… Nazajutrz w pokoju numer 14 zamieszkali inni turyści. Ich przeprowadzkowe show już nie było tak miłe i spokojne. Z krzykiem, piskiem i wrzaskiem przeprowadzili się do innego hotelu.
I dobrze, jeśli ktoś nie jest miłośnikiem zwierząt- nie powinien przyjeżdżać do Indii…:)
Musimy się przyzwyczaić, że tutaj wszystko, co pełza, fruwa, biega, skacze- towarzyszy nam zawsze i wszędzie. Od mikroskopijnych mrówek, po słonie i wielbłądy przechadzające się po ulicy obok nas… Z tego wszystkiego te słonie i wielbłądy są najmilszymi i najmniej złośliwymi stworzeniami. Chociaż można się troszkę zestresować w pierwszej chwili, gdy jadąc autobusem i wyglądając przez dziurę w miejscu, gdzie powinno być okno, zobaczymy mrugające do nas olbrzymie oko słonia, albo wielbłąda…
Największą plagą są mrówki… I to nie takie duże, grube, czarne mrówki, o długości półtora centymetra, tylko te wredne malutkie, brązowe mróweczki, które stadami całymi włażą w każdy zakamarek plecaka, w każdą szafkę, w każdą kieszeń spodni i wszędzie tam, gdzie zwęszą coś do jedzenia… Walka z nimi jest prawdziwym wyzwaniem! Dobra rada: jedzenie trzymamy w zamkniętych pojemnikach, które wieszamy pod sufitem, albo wkładamy do miski z wodą- mrówki z zasady nie moczą nóżek. Jeszcze jednym świetnym sposobem na takie robaki jest tzw. Lakszman Rekha- kawałek białej kredy, której składniki skutecznie pozbawiają życia wszelkie robactwo. Dla sadystów to „dobra zabawa”- rysujemy kredą okrąg wokół grupy mrówek i z rozkoszą obserwujemy jak biegają w środku okręgu nie mogąc z niego wyjść… biegają coraz wolniej i wolniej… aż w końcu przestają biegać…
Skąd się wzięła nazwa Lakszman Rekha? Otóż z sanskryckiego eposu „Ramajana”. Mamy tam historię Ramy, jego żony Sity i brata Lakszmany. Gdy Lakszmana wyrusza na poszukiwanie Ramy, zostawia Sitę samą i aby ją chronić- rysuje linię wokół miejsca, w którym mieszkają. Każdy kto przekroczy tę linię (oprócz Ramy, Lakszmany i samej Sity), zginie strawiony przez ogień…
Tak też i nasze biedne mrówki- giną, usiłując przejść przez okrąg namalowany białą kredą… tylko mniej spektakularnie- bo bez ognia.
Lakszman Rekha nie jest jednak odpowiednią bronią w walce z innymi mieszkańcami Indii, mianowicie ze zwierzętami zwanymi eufemistycznie „insektami biegającymi”, a jeszcze bardziej pieszczotliwie: karaluchami… Nie na darmo mówią mądrzy ludzie, że jedynymi istotami żyjącymi na świecie po wybuchu nuklearnym będą karaluchy… Nie raz próbowałam stoczyć nierówną walkę z tymi zwierzętami… Jeśli wyszły wieczorem ze swoich domostw, by popatrzeć na mnie (tak! Karaluchy patrzą! Z zainteresowaniem nawet… Siadają sobie przed człowiekiem i patrzą na niego…), traktowałam je jakimiś strasznymi specyfikami typu BAYGON. To im trochę odbierało animuszu i chowały się. Rano, gdy patrzyłam jak wygląda pole bitwy po bitwie- znajdowałam delikwentów, leżących brzuchami do góry i machających nogami. Albo gimnastyka poranna albo drgawki pośmiertne… Żal mi się robiło, że konają w męczarniach i jak już się decydowałam w bólach na to, by rozplaskać je klapkiem (gazetą by się nie dało- przecież to duże zwierzęta! Kilka centymetrów długości, centymetr wzrostu- wysokie podwozie, czasem dodatkowy gadżet: skrzydła!), one przewracały się z pleców na nogi i zwiewały do swoich dziur… Do zapamiętania: karaluchy śpią na plecach!
Ale chociaż nie są to najmilsze zwierzęta świata- karaluchy przynajmniej nie kradną… To jest z kolei zwyczaj małp…


Na te złośliwe bestie trzeba uważać! Czasem słodkie malutkie małpeczki, którym kupujemy banany i które karmimy, gdy przychodzą pod okno naszego mieszkania, mogą nam nieźle nabałaganić! Włażą takie do domu, bez refleksji w ogóle żadnej, zjadają wszystko, co tylko da się zjeść (a wierzcie mi- da się zjeść wiele rzeczy!) i kradną wszystko to, czym da się pobawić (a wierzcie mi- pobawić da się dosłownie wszystkim!). Uwaga: największą frajdę sprawia małpom zrywanie z ramienia torebek i zabieranie prania suszącego się na sznurku na balkonie! Przesłodkie i przezabawne… Ale tylko jak się o tym czyta :)
Jednak najmilszymi współlokatorami są moim zdaniem jaszczurki! To słodkie gekonki, koloru kawy z mlekiem, o prawie przeźroczystej delikatnej skórce (widać przez nią całe wnętrze naszego maleństwa). Biegają po ścianach, pod sufitem zazwyczaj, i zjadają komary i wszelkie inne robaki- czyli robią nam wielką przysługę:) Śliczne są ale i niebezpieczne… Jednak tylko wtedy, gdybyśmy próbowali je zjeść…- są trujące. Krąży opowieść, że jedna taka nieszczęsna, mała jaszczurka dała się raz „wkręcić” w maszynę do wyciskania soku z trzciny cukrowej (pełno takich na ulicach miast indyjskich). Trzy osoby zmarły po wypiciu tego soku…
I to by było na tyle jeśli chodzi o indyjskie zwierzęta domowe:)

Foto: prywatne zbiory autorki

środa, 18 listopada 2009

Tańczą bogowie..., czyli rzecz dla prawdziwych pasjonatów.


Powrót do korzeni… rzecz o tym jak rosyjska baletnica zainteresowała Hindusów ich własną kulturą…
29 lutego (niektórzy to mają szczęście;) ), w bardzo tradycyjnej, bramińskiej rodzinie mieszkającej w Maduraju- „najświętszym mieście Tamil Nadu”, kolebce cywilizacji drawidyjskiej, przyszła na świat Rukmini Devi. Jak sama później przyzna- wyrosła w dwóch światach równocześnie: w świecie teozofii, którą zajmował się jej ojciec, i w świecie ortodoksyjnej indyjskiej tradycji, co nie zawsze udawało się pogodzić… Nie miała okazji zgłębić żadnej z tradycyjnych sztuk Indii, poza muzyką. Młodziutka Rukmini Devi, zakochała się w wykształconym Angliku, członku Towarzystwa Teozoficznego - dr G.S. Arundale i wyszła za niego za mąż, wywołując tym samym ogromny skandal w ortodoksyjnym, tamilskim, bramińskim świecie, przez co młodzi małżonkowie musieli salwować się ucieczką z miasta. Młoda indyjska dziewczyna i obcokrajowiec!!! Toż to nie do pomyślenia!
Wraz z mężem, Rukmini Devi Arundale dużo podróżowała, pracowała, udzielała się w różnych środowiskach międzynarodowych, międzykulturowych… Dało jej to możliwość spojrzenia na Indie z dystansu, w szerszym kontekście kulturowym i odkrywając świat zaczęła zwracać uwagę na wielki wkład cywilizacji indyjskiej w światową kulturę, sztukę, naukę.
Gdy podczas jednej ze swych niezliczonych podróży, Rukmini Devi spotkała rosyjską tancerkę Annę Pawłową, zakochała się w balecie i w tańcu jako środku ekspresji w ogóle. To dzięki Annie Pawłowej właśnie, zainteresowanej tradycją taneczną Indii, Rukmini Devi Arundale zaczęła powoli odkrywać, że tradycji takiej nie ma… A dokładniej- była, może gdzieś jeszcze jest, ale nikt o niej nie wie, nie pamięta, albo nie chce pamiętać.
W dawnych Indiach popularne formy tańca rozwijały się równolegle z tańcem towarzyszącym rytuałom świątynnym, którym zajmowały się dewadasi- tancerki świątynne „zaślubione bogu”. Cieszyły się powszechnym szacunkiem, były wykształcone i całkowicie oddane sztuce, świątyni i bogom… Taniec był domeną dewadasi, aż do momentu, gdy nastąpił upadek pozycji tancerek, i rozpoczęła się publiczna kampania na rzecz zakazania ich działalności. Proces ten osiągnął swe apogeum pod koniec XIX wieku, kiedy to Brytyjczycy przyjęli rolę „stojących na straży” moralności lokalnego społeczeństwa, a wielu Hindusów (szczególnie braminów) uległo wpływom tej „moralności wiktoriańskiej”. Dewadasi uważano za kobiety o złej reputacji- mówiąc wprost i bez owijania w bawełnę- za świątynne prostytutki. Starano się zdyskredytować zarówno sam taniec jak i osoby zajmujące się tą sztuką. I udało się… Na szczęście tylko na pewien czas.
Rukmini Devi zaczęła odkrywać na nowo Indie, tradycję, kulturę i zapomnianą sztukę. Udało jej się namówić wielkich guru i artystów, by zaczęli uczyć ją poszczególnych aspektów tańca, niuansów techniki tanecznej, od podstaw. Wcześniej nie istniał bowiem żaden system, żadna konkretna metoda, podręcznik do nauki tańca… Nikt nie uczył się „podstawowych kroków”, a raczej, by zmotywować tancerzy- uczono ich od razu trudniejszych kompozycji tanecznych, uczono kopiowania pięknych ruchów, gestów, uczono jak „czuć taniec”, jak „być tańcem”… Nikomu nie był potrzebny do szczęścia żaden podręcznik ani żadna metodyka.
Rukmini Devi jest autorką wielu zmian i innowacji, które miały na celu usystematyzowanie procesu nauki tańca znanego dziś pod nazwą Bharatanatjam. „Wyprowadziła” taniec ze świątyni na scenę dostępną dla wszystkich, założyła Kalakszetrę- instytucję kształcącą tancerzy zarówno w zakresie teorii jak i praktyki. Mniej więcej w tym samym czasie podobnych „wyczynów” dokonali: Rabindranath Tagore (przypominając ludziom o istnieniu tańca Manipuri, wykorzystując go do tworzenia swych spektakli teatralno-tanecznych) i poeta Vallatol, który założył w Kerali instytut kształcący artystów Kathakali.
Obecnie mamy w Indiach osiem stylów tanecznych, odrestaurowanych, ocalonych od zapomnienia, uznanych przez Sangeet Natak Academi za klasyczne.


Wielkie tradycje zaczęły odradzać się w Indiach i zachwycać ludzi poza granicami kraju.
A Anna Pawłowa powinna dostać nagrodę od rządu indyjskiego za, jak to ujęła Kapila Vatasyayan (wspaniała znawczyni i badacz indyjskiej sztuki) „odnalezienie i zwrócenie nam- Hindusom naszej kultury i sprowadzenie na właściwą drogę naszych wielkich osobistości w dziedzinie tańca…”.

Foto: prywatne zbiory autorki; zdjęcie Rukmini Devi- hindu.com

Garam masala...., czyli jak przetrwać w Indiach.


Zobaczyć Gokarnę i umrzeć…

Zainspirowana różnymi pytaniami moich znajomych wybierających się do Indii, postanowiłam od czasu do czasu „podrzucić” tutaj jakieś ciekawe miejsce, które widziałam, którym się zachwyciłam bardziej lub mniej, opowiem co warto zobaczyć i przeżyć, a na co nie warto tracić cennego czasu (a że czas to pieniądz- to również i pieniędzy nie warto tracić;)). Nie musicie mi oczywiście uwierzyć na słowo- najlepiej przekonać się na własnej skórze, na własne oczy, uszy, nos i całą resztę.
Zacznę od miejsca, które zawsze wspominam z łezką w oku. Trafiłam tam przez przypadek (wysiadając w środku nocy z „Pociągu-Byle-Jakiego” i przesiadając się do autobusu- też „Byle-Jakiego”;) ), miałam zostać na kilka dni, a w rezultacie nie ruszyłam się stamtąd przez półtora miesiąca i gdyby nie powrotny bilet do Polski, już kupiony i potwierdzony, no i zbliżający się nieubłaganie koniec urlopu dziekańskiego na wydziale indologii- nie wiem ile jeszcze bym tam siedziała…
Gokarna… Ziemia Obiecana- pod każdym względem mój Raj Na Ziemi…
W całości został zaprojektowany i wymyślony dla mnie chyba;) i głowę dam, że nie tylko dla mnie.
Odwiedziłam bajkową Gokarnę w 2003 roku, a potem wróciłam tam w 2004, podczas drugiej kilkumiesięcznej „wyprawy naukowo-badawczej”. Tak to się nazywało szumnie i dumnie, głównie po to, bym mogła wrócić na studia troszkę „spóźniona”… Ale kto by mi miał za złe? W końcu robiłam badania terenowe i zbierałam materiały do pracy magisterskiej!;) Wtedy maleńka Gokarna, z trzema ulicami na krzyż, była miejscem, do którego w szczególnym czasie świątecznym pielgrzymowali Hindusi, przyjeżdżały całe wycieczki, autokary pełne turystów z całych południowych Indii.
Atrakcji turystycznych w Gokarnie wiele- dla każdego coś miłego. Jedną z legend o powstaniu tego miejsca (zaznaczyć muszę, że legend i mitów o Gokarnie jest w Indiach tyle, ile osób, które ją opowiadają) przedstawiła mi moja nauczycielka tańca (bo w tym Raju-Na-Ziemi znalazłam, oczywiście przez przypadek, świetną tancerkę bharatanatjam!). Oto opowieść…:
Bóg Rudra chciał zobaczyć stworzony świat… (bo rzecz cała dzieje się chwilkę po Stworzeniu). Tenże Rudra przybył na ziemię przeciskając się przez jej ucho (ucho ziemi… pewnie tak było najszybciej…). A że ziemia zwana jest też „krową”- nazwał to miejsce Gokarną („krowie ucho”). Rozpoczął medytację i przybrał postać lingi. Moce lingi zainteresowały demona Rawanę, który chciał je wykorzystać w walce przeciwko bogom. Wziął lingę pod pachę i wyruszył na południe; wiedział jednak, że jeśli kiedykolwiek chciałby odpocząć i postawić lingę na ziemi, nigdy nie będzie jej już w stanie unieść. Pilnował więc bardzo tego, by nigdy nie wypuścić jej z rąk. Sprytni bogowie jednak pokrzyżowali mu plany i wysłali słoniogłowego boga Ganeśę by podstępnie zmusił Rawanę do postawienia lingi. Udało się. Linga dotknęła ziemi w Gokarnie, a bogowie mocami swymi sprawili, że ważyła tyle co 3 wszechświaty i żaden demon, nawet mocarny Rawana nie dał rady jej znowu podnieść (…i choćby przyszło tysiąc atletów, i każdy zjadłby tysiąc kotletów…!). Bóg Rudra zamieszkał w lindze, a swym wyznawcom obiecał błogosławieństwa i wieczne szczęście…


Większość miasteczka należy do braminów. Bramini opiekują się świątyniami, których budynki, i ziemie do nich przyległe, zajmują prawie całą Gokarnę. Gdy tam przyjechałam, turystów z zagranicy było stosunkowo niewielu. Tylko garstka mieszkających na stałe Europejczyków (jak to ktoś kiedyś trafnie określił: „Hardcore Hippie Elements”;)), którzy wrośli już w klimat gokarniany i nawet nie było ich widać, a zajmowali się głównie „Robieniem Nic”;)- czyli prowadzeniem jakiejś knajpki w sezonie turystycznym, wylegiwaniem się na plaży pod palmą i wypatrywaniem delfinów, które czasem lubiły tam wyskakiwać sobie z wody. A! i nie zawsze lubili innych turystów, zakłócających im spokój;) W chwilach wolnych od „Robienia Nic” można było w Gokarnie iść na całodniowy spacer po plażach. A droga dzieląca jedną plażę od drugiej (i trzeciej, i czwartej i piątej- bo tyle ich jest w Gokarnie i w okolicach), jest po prostu niezapomnianą podróżą: pod górkę, po kamiennych schodach, które prowadzą do małych świątynek, po skałach, potem z górki, między drzewami, po których skaczą ciekawskie małpy (uważać na torebki, bo małpy uwielbiają kraść wszystko co popadnie, a torebki najbardziej!;) ), potem przez zielone wzgórza, przez kawałek prawdziwej „dżungli” (uwaga na węże… sama zeszłam kiedyś pokornie z drogi majestatycznie sunącej przede mną ‘kobropodobnej’ istocie…), przez strumyk i kamienie… No cudnie po prostu!
Kiedyś można było bezpiecznie spędzić noc na plaży, teraz- nie polecam. Miasteczko się modernizuje i rozbudowuje… Coraz bardziej chce być zauważone przez tłumy turystów i ich dolary i euro… Pozazdrościło chyba turystycznym miejscowościom na Goa… Jedźcie tam szybko, może coś jeszcze zostało z sielankowego klimatu, przepięknych czystych plaż i delfinów bawiących się tak blisko plaży, że można je było spokojnie oglądać…

Foto: prywatne zbiory autorki

sobota, 14 listopada 2009

Ogłaszam konkurs!

Skrupulatnie przechowywane przez moją mamę, maile z mojej pierwszej podróży do Indii znalazłam… Trochę śmieszno, trochę straszno, ale ciekawe rzeczy sobie przypomniałam, co zmusiło mnie do refleksji nad tym jak zmienia się z wiekiem i z doświadczeniem spojrzenie na Indie… No, ale nie o tym teraz- na refleksje jeszcze przyjdzie czas. Póki co, przytoczę (bez zmian żadnych) treść jednego z listów. Gwoli wyjaśnienia: pierwszy raz pojechałam do Indii w 2003 roku. Kino tzw. „bollywoodzkie” nie było u nas jeszcze w modzie, nikt się nim nie zachwycał na taką skalę jak dziś. Powszechnie wiadomo było natomiast, że filmy indyjskie inne są nieco od tych, do których przywykliśmy i że wizyta w kinie w Indiach jest obowiązkowa…;) Skoro tak mówią- jako sumienna studentka indologii i jeszcze bardziej sumienna turystka poszłam sobie do kina w Bangalore- stolicy stanu Karnataka (o, przepraszam, teraz już Bangaluru, bo tak brzmi nazwa miasta w języku kannada, którym mówi się w Karnatace). Obejrzałam film (w kannada właśnie). Nic nie zrozumiałam, ale umiałam przeczytać literki- tego już mnie na indologii nauczyli:) Czyli mogłam sobie przeczytać tytuł filmu… Mam jednak sklerozę i kompletnie tego tytułu nie pamiętam… I teraz konkurs mili Państwo… Fanów i ekspertów z zakresu kina indyjskiego mamy dziś pod dostatkiem, może ktoś wie jaki jest tytuł filmu…? A oto opis (taki jak w liście z dnia 18 września 2003):

Tragedio-komedio-kryminalno-sensacyjno-ckliwy romans (czyli żadna nowość:) ). Główny bohater ma tyle przeżyć, problemów i życiowych tragedii, że można nimi obdarzyć cały naród indyjski. Łez wylewam hektolitry…, a on ratuje dziewczynę z rąk oprawców (chyba reżyser nie miał pomysłu na to, skąd ich wytrzasnąć, więc po prostu pojawiali się znikąd, w ilości zastraszającej, na rydwanach zaprzężonych w krowy). Wcześniej nasz bohater stracił głos, bo doznał szoku po tym, jak mu ktoś zabił dziewczynę (ale do końca nie wiadomo kto! I to jest wątek tajemniczo-kryminalny), potem pobili go milion razy i okazało się, że jego matka nie jest jego matką. Potem znów go pobili, a następnie matka okazała się matką jednak, a ta co niby była matką, a okazało się że nie jest- wygnała go z domu. Ale za trzy minuty się wyjaśniło, że go nie wygna, bo mąż jej zabronił (dobrze, że mąż chociaż był jeden, przypisany do jednej matki, bo już zaczęłam się gubić… nie mam jednak pewnych informacji, czy ten mąż był też czyimś ojcem przy okazji…). Summa summarum- nie wygnali go z domu… Odetchnęłam z ulgą, bo to już się zaczynało robić dramatyczne… Co innego pobić kogoś w Indiach, zmieszać z błotem, zmienić życie w piekło- ale wygnanie z własnego domu, z własnej rodziny…- tego już za wiele!

Aby uspokoić skołatane nerwy publiczności- w tym momencie zapalono światło, otworzono drzwi i zarządzono dziesięciominutową przerwę na herbatę:)
Jak już dziesięciominutowa przerwa skończyła się po dwudziestu minutach- wróciliśmy do oglądania.

Okazało się, że po przerwie do domu naszego nieustraszonego bohatera, niedoszłego wygnańca, przyszła ta dziewczyna, co to ją uratował na początku filmu i zjadła obiad z jego talerza (tzn. z jego liścia palmowego). Rodzice (matka, która okazała się nie być matką bohatera oraz jej mąż- ale nie wiem czy był to ojciec dziewczyny) chcieli ją za mąż wydać- ale nie za naszego bohatera, co wyraźnie się nie spodobało ani bohaterowi ani dziewczynie… No i ten liść palmowy tu odegrał znaczącą rolę, bo wylądował prawie na głowie bohatera naszego, jak się rodzice dziewczyny dowiedzieli, że ona zjadła posiłek z liścia chłopaka za którego nie wychodzi za mąż!!! Karygodne!!! No i teraz „niedoszły wygnaniec” stał się „doszłym wygnańcem”. Wywalili go z domu. Znowu łezka w oku…- no bo co on biedny zrobi… Też się popłakał… (tzn. chyba to był płacz, bo tak go zatrzęsło i tak dziwnie ruszał żuchwą…). Wziął swoją matkę (tę prawdziwą) i ruszył z nią „w świat”…
Potem kilka retrospekcji, układów choreograficznych (reeeeetyyyyy!!!), popisy taneczne głównych bohaterów (tych wygnanych i tych nie wygnanych razem- ręka w rękę, noga w nogę). W przerwach między przerwami dorzucono jeszcze garść bardzo śmiesznych gagów- np. ktoś się poślizgnął na skórce od banana, ktoś wsadził do pudełka z jedzeniem żywą żabę i jakaś pani narobiła wrzasku na pół Karnataki, ktoś chlusnął wodą na głowę przechodzącego mężczyzny- to tylko kilka prześmiesznych żartów z filmu, z których publiczność zaśmiewała się do rozpuku i prawie pospadała z krzeseł.
Potem znowu pobili głównego bohatera, jak już biedak „w świat” wyruszył… Na końcu wreszcie dowiedział się, kto zabił jego dziewczynę (jakoś bardzo szybko się to wyjaśniło, widać już 3 godziny filmu to było troszkę za długo nawet dla Hindusów i postanowili zakończyć zabawę). Jak się dowiedział kto zabił- natychmiast się zemścił! A! I odzyskał mowę! Publiczność biła brawo, sprawiedliwość i dobro zwyciężyły, a na koniec odbył się ślub naszego bohatera z dziewczyną, która mu kiedyś podjadła obiad z liścia palmowego, tą samą, którą kiedyś uratował (z rąk oprawców, co to jeździli na rydwanach zaprzężonych w krowy). Okazało się, że ona miała wyjść za mąż właśnie za tego faceta, który zabił kiedyś dziewczynę głównego bohatera- wątek kryminalny jak z Agaty Christie, bo nikt do końca nie wiedział, kto jest mordercą!

Opowiedziałam Wam już cały film, teraz nie musicie już iść na niego do kina:) No i jak widać- nieznajomość języka kannada nie przeszkodziła mi w obejrzeniu i przeżywaniu historii…:)

środa, 11 listopada 2009

Z pamiętnika młodego indologa..., czyli dajcie mi się powymądrzać!

„Dzień niepodległości”

Sonda uliczna w stolicy Polski (autentyczne, osobiście widziałam w jednym z programów informacyjnych):
Reporter (do pani w średnim wieku): czy wie Pani, dlaczego jutro jest dzień wolny od pracy?
Pani: no bo mamy święto.. to… no.. narodowe.
Reporter: a jakie?
Pani: konstytucja to chyba była nasza…jakaś…?

Reporter (do młodego chłopaka): czy wiesz jaką rocznicę obchodzimy jutro?
Chłopak: święto niepodległości.
Reporter: a która to już rocznica?
Chłopak: chwilę, nie mogę się tak szybko doliczyć, ale to miało coś wspólnego z 89 rokiem…, tak..?…

No właśnie nie… To wszystko trochę ma związek z poprzednim moim postem…- o tym jak my wszystko wiemy o swojej tradycji, kulturze i historii i czego wymagamy od innych… To ja może przypomnę: 11 listopada obchodzimy Narodowe Święto Niepodległości (Polska po 123 latach, w roku 1918 odzyskała niepodległość). Już wszystko jasne.



„ Urodziłem się w Bombaju… dawno, dawno temu. Nie, to nie wystarczy, przed tą datą nie ma ucieczki: urodziłem się 15 sierpnia 1947 roku w Klinice Położniczej doktora Narlikara. A pora? Pora też jest istotna. Zatem: w nocy. Nie, należy podać z większą… No więc, jeżeli chodzi o ścisłość, punkt o północy. Kiedy przyszedłem na świat, wskazówki zegara złożyły się niczym ręce w tradycyjnym geście powitania. Och, wyrzuć to, wyrzuć wreszcie z siebie: wyskoczyłem dokładnie w chwili uzyskania przez Indie niepodległości. Aż wszystkim dech zaparło. A za oknem tłumy i fajerwerki.”
Salman Rushdie „Dzieci północy”. GORĄCO POLECAM!!!!!!

Indie uzyskały niepodległość o jeden dzień później niż Pakistan- 15 sierpnia 1947 roku, po ponad dwustuletnim panowaniu Brytyjczyków na subkontynencie. Wielkie wydarzenie… Wybuchy radości, świętowanie, ale też dramatyczne walki bratobójcze, zbrodnie… Szansa i rozwój jednych sektorów, pogłębienie zacofania innych… Z jednej strony poczucie wspólnoty w walce o niepodległość, z drugiej niemożność dostosowania idei hinduskich do modelu jednoczenia się narodów w Europie.
„Największa demokracja świata”- czy tylko w teorii…? Dla wielu sam fakt „wyzwolenia” spod brytyjskich rządów znaczył „wygraną”. Nie trzeba było już niczego więcej. Indie stały się wolnym, demokratycznym państwem. Jednak dla innych sama wolność w pojęciu politycznym i na papierze, nie jest wystarczająca. Zwracają uwagę na to, że po odzyskaniu niepodległości Indie przestały się troszczyć o tę, dopiero co uzyskaną, wolność. Wolność ekonomiczna, wolność osobista, równe prawa…- tego brakowało… Czy wszystko zmierza ku lepszemu?

Na jednych z pierwszych moich zajęć z języka tamilskiego, na wydziale indologii UW, zapisałam w zeszycie jedno zdanie, które zapamiętałam do dzisiaj (chociaż nie pamiętam który tamilski poeta jest jego autorem…). Sama się zdziwiłam, że nie miałam najmniejszych trudności, aby sobie to zdanie przypomnieć (może dlatego, że było to jedno z pierwszych pełnych zdań w egzotycznym języku, którym byłam zafascynowana, może dlatego, że było w bardzo prosty sposób skonstruowane, a może jeszcze z jakichś innych powodów…?):
இரவில் வாங்கினோம் இன்னும் விடியவேயில்லை
Oznacza to: „Dostaliśmy (niepodległość) w nocy. Jednak jeszcze wciąż nie ujrzeliśmy świtu”.

Dziś Dzień Niepodległości to narodowe święto w całych Indiach. Dzień wolny od pracy, szkoły i wszelkich zajęć. To dzień zabawy, pikników, spotkań z rodziną i przyjaciółmi. 15 sierpnia niebo w Indiach zasłaniają barwne latawce- symbol wolności. Stało się to ważną częścią obchodów święta niepodległości. Mieszkańcy wszystkich miast,wiosek, osiedli, dzielnic, wychodzą na dachy swoich domów i wypuszczają w niebo kolorowe latawce, różnych rozmiarów i kształtów, prześcigają się w pomysłowych projektach tych latających cudeniek (czasem nawet małych dzieł sztuki:)) i urządzają prawdziwe, zacięte walki i bitwy „latawcowe”. Wieczorem dzieci zbierają latawce, które zakończyły swój krótki żywot- czasem na ziemi, czasem na jakimś drzewie… Po drobnej naprawie i kuracji upiększającej, taki latawiec przyda się za rok…

poniedziałek, 9 listopada 2009

Z pamiętnika młodego indologa..., czyli dajcie mi się powymądrzać!


„Zanim zrozumiesz…”
Pamiętam jak bardzo dziwiło i trochę irytowało mnie kiedyś to, że zwykli ludzie, z którymi przypadkowo rozmawiałam w Indiach na ulicy, w pociągach, w kolejkach po bilety do Taj Mahal i innych takich „Koniecznie-Musisz-Zobaczyć” miejsc, nie wiedzieli gdzie leży Polska…, że dla nich Poland i Holand to jedno i to samo, a w ogóle to i tak przecież powszechnie wiadomo, że to musi być część USA, Europy albo Rosji, więc po co komu więcej szczegółów…?:) Gdy już dogadaliśmy się, co do kwestii gdzie ta Polska jest na mapie i jak to daleko jest od Londynu, zaczynały się pytania, co robię w Polsce no i dlaczego właściwie jestem teraz w Indiach? Jak na początkującego, dumnego ze swych zainteresowań i oryginalnego kierunku studiów, indologa przystało, zaczynałam się chwalić: że Indie, że specjalizacja drawidyjska (trzeba było wytłumaczyć, że to o Indie południowe chodzi…), że zbieram materiały do pracy magisterskiej, że tłumaczę fragment eposu w języku tamilskim, że uczę się klasycznego tańca bharatanatyam, że… No i to już zazwyczaj było o jedno słowo za dużo… Na tym kończyła się rozmowa na temat „co robię w Indiach”. Przeciętny Hindus nie miał zielonego pojęcia cóż to takiego ten epos tamilski, ta drawidologia a przede wszystkim to całe „bharatanatyam”… I zaczynały się bardziej „bezpieczne” rozmowy o tym ile mam braci a ile sióstr i kim są z zawodu moi rodzice. Na szczęście oboje są inżynierami (dzięki Wam, kochani Rodzice!), co było bardzo łatwo wytłumaczyć- inżynier, lekarz i prawnik, etc, to konkrety które lubimy wszyscy:)
Przeciętny Hindus nie wie, co to jest bharatanatyam! Nie wie, czym się różni taniec bharatanatyam od tańca mohiniyattam! Zbrodnia! Nie zna swojej własnej kultury! Pytam o kompozycje wielkiego muzyka i poety Tyagaraja- oni go nie znają! Zbrodnia do kwadratu! Pytam o klasyczny teatr sanskrycki, wielki skarb Indii, wpisany na listę UNESCO- oni pytają, o co mi chodzi i co to właściwie jest ten teatr klasyczny! Zbrodnia- to za mało powiedziane… Prawda, że to przerażające? Ta nieznajomość własnej kultury, skarbów literatury i sztuki…
Bo przecież, jeśli staniemy sobie na ulicy, w autobusie, w kolejce po bilet na Panoramę Racławicką, czy inne takie „Koniecznie-Musisz-Zobaczyć” miejsca w Polsce i zadamy przeciętnemu naszemu rodakowi podobne pytania- każdy odpowie bez wahania! Każdy umie wymienić przynajmniej trzech polskich kompozytorów romantycznych, prawda? Każdy potrafi jednym tchem wymienić wszystkie nasze tańce narodowe i powiedzieć, czym się od siebie różnią, prawda? Każdy przeciętny nasz rodak wyrecytuje bez zająknięcia Bogurodzicę. Nie mówiąc już o tym, że każdy z nas odpowie na podobne pytania dotyczące pozostałych europejskich krajów. No! Całe szczęście, że my to wszystko wiemy. Hindusi powinni się od nas uczyć. „Ich” kraj jest przecież takich rozmiarów jak „nasza” Europa.
…że może zróżnicowanie u nich troszkę większe? …że wiele grup etnicznych i wyznaniowych? …że języków dwieście, dialektów osiemset i tyle samo tradycji literackich…?
Wielkie mi halo…

Foto: A. Piechoska

niedziela, 8 listopada 2009

Tańczą bogowie..., czyli rzecz dla prawdziwych pasjonatów.


"Gdzie się dokulturalnić w stolicy?"
Mam nadzieję, że indologowie wybaczą mi moją niekonsekwencję, jeśli chodzi o pisownię terminów sanskryckich i innych (ja sama mam z tym ‘wybaczaniem’ trudności;)). Raz transkrypcja popularna, raz transliteracja naukowa, spolszczenia… wszystko razem w jednym worku… Nie będę się tłumaczyć- proszę o wyrozumiałość:)
Ale do rzeczy. Żadna najbardziej kompetentna, rzetelna, barwna, poetycka czy jakakolwiek inna opowieść o tańcu, nie zastąpi przeżycia na żywo recitalu tanecznego czy spektaklu teatralnego. Najlepiej oglądanego w Indiach, w naturalnym środowisku tej sztuki, w odpowiedniej atmosferze i kontekście kulturowym, ale niekoniecznie- wszystko zależy przecież od kunsztu, talentu tancerzy i ich zdolności do oczarowania publiki:) Nie będę tutaj podejmować prób opisywania występów (co najwyżej mogę od czasu do czasu komuś laurkę wystawić;) ), ale parę słów o różnych aspektach danego stylu tanecznego czasem napiszę- w końcu pasjonaci, którzy zechcą to czytać, są wśród nas!
Jeśli będziecie kiedyś w Indiach- koniecznie wybierzcie się na recital klasycznego tańca indyjskiego. Powtarzam: „klasycznego”- czyli odpadają zorganizowane dla turystów pokazy ludowego tańca w Udajpurze;) Przyznaję, że też dałam się zaciągnąć na te pokazy- nie opierałam się, a nawet byłam zadowolona- 6 lat temu, gdy pierwszy raz pojechałam do Indii. Ładne to, barwne, skoczne i hałaśliwe, z uśmiechem… No i z pokazami cyrkowymi niemalże, w stylu: starsza pani stoi na tacy, na głowie ma 10 dzbanów z wodą, w zębach trzyma miecz, w dłoniach dzierży krzepko małe, metalowe talerzyki, którymi uderza do rytmu w inne małe, metalowe talerzyki, poprzyczepiane do różnych części jej ciała, ugina nogi w rytm muzyki (to jedyny ruch, który może wykonać, aby konstrukcja na głowie nie spadła z impetem na zachwyconą publiczność), a wokół pani- tancerki podryguje sobie czteroletni chłopiec ubrany w tradycyjny radźasthański strój;) ) Hmm… Piękne to wszystko…!
Ale jak już mówiłam- polecam klasyczny taniec indyjski. Stylów jest kilka- obiecuję, że będę o nich pisać niedługo. W New Delhi, gdzie mieszkałam przez 3 lata, codziennie w różnych centrach kultury można zobaczyć tancerki i tancerzy, solistów, zespoły, prezentujące różne style taneczne. Na ogromną większość tych występów- WSTĘP WOLNY. I to jest piękne:) Można się ‘dokulturalniać’ do woli!
Nie trzeba polować na wielkie nazwiska… Nie dajcie się zwieść bogatym życiorysom, opisom artystycznych dokonań znanych artystów i obietnicom niezapomnianych przeżyć i uniesień- często bywa niestety, że są to obietnice bez pokrycia. Czasami uczennica czy uczeń jakiegoś znanego guru, bez wielkiego artystycznego dorobku zatańczy tak pięknie, że występ zapamiętacie na długo…

Na mapie New Delhi koniecznie zaznaczyć: Habitat Centre, India Interational Centre, The Attic (malutkie, przytulne miejsce na CP), Kamani Auditorium, Delhi Tamil Sangam, Sangeet Natak Academi, Purana Quila, Siri Fort, szkoły teatralne i szkoły tańca, które mają swoje własne sceny, np. National School of Drama, Triveni Kala Sangam.

Foto: prywatne zbiory autorki

wtorek, 3 listopada 2009

Garam masala…, czyli jak przetrwać w Indiach.

„Jak w gorący, letni dzień zachować zimną krew w indyjskim urzędzie?” Otóż da się. Większość urzędów posiada bowiem klimatyzowane poczekalnie (proszę zwrócić uwagę jak zgrabnie nawiązuję do tematu poprzedniej ‘Garam masali’…;)). Jeśli mamy trochę cierpliwości, ciekawą książkę i klimatyzowaną poczekalnię- nic więcej nie jest nam do szczęścia potrzebne. Czasami nawet bez książki się obejdziemy- Hindusi to przeuroczy ludzie, lubiący dużo rozmawiać, więc na pewno ktoś zabawi nas konwersacją o tym jak (i dlaczego tak bardzo) podoba nam się w Indiach, o pogodzie w Europie, o krewnych w USA i o Lechu Wałęsie- to oczywiście jak już powiemy, że jesteśmy z Polski…: „Poland, not Holand :)”.
Poczekalnia jest głównym miejscem w urzędach wszelkiego rodzaju i, jak sama nazwa wskazuje, służy do czekania. A „czekanie” z kolei, to towar, na którego brak w urzędach narzekać nie można. Hindusi zadbają o to, byśmy mieli go zawsze pod dostatkiem. Sprawy urzędowe załatwia się w Indiach spokojnie, bez pośpiechu, z przerwą na lunch od 13.00 do 13.30 (co często, choć nie zawsze, oznacza od 12.00 do 14.00, albo lepiej, jeśli lunch jest z deserem). W urzędach jest wiele pokoi, w każdym ktoś siedzi i każdy ma inne ważne zadanie do wykonania: jeden pan otwiera wszystkim drzwi, drugi rozdaje formularze do wypełnienia, jeszcze inny sprawdza, jak już je wypełnimy (oczywiście na sprawdzenie czeka się w kolejce). Jedna pani ma zszywacz i zszywa wszystkie dokumenty i formularze, które mamy ze sobą. Często mamy ich tyle, że zszywka się gnie i łamie, bo jest za mała… i trzeba myśleć jak ten problem rozwiązać… Kolejna pani przystawia pieczątki (koniecznie w różnych kolorach tęczy! Lubimy kolorowe pieczątki!), a jeszcze inna składa swój zamaszysty podpis w odpowiednich miejscach, aby w końcu oddać naszą sprawę w ręce kolejnego, bardzo sympatycznego pana urzędnika. Bywa, że pan urzędnik jest młodym kawalerem. A jeśli tak się składa, że jesteśmy płci żeńskiej- wtedy uśmiecha się ładnie, przeglądając nasze papiery i przybijając kolejne pieczątki, trochę przedłuża całą procedurę zabawiając nas rozmową w stylu „where are you from? Ohhh, it’s a beautiful country, madam…” Rada: grzecznie się ‘odśmiechujemy’ i nie prosimy pana urzędnika, żeby nie gadał tylko się śpieszył, bo to niczego nie przyśpieszy! A jeszcze, nie daj Boże, o przepraszam- nie daj Ganeśo!, zgubi z zemsty właściwą pieczątkę!
Żeby było ciekawiej, pokoje wszystkich osób, do których musimy się udać by załatwić naszą sprawę, mieszczą się na różnych piętrach budynku. Mamy więc szansę bardzo dokładnie zwiedzić sobie dany urząd. Zawsze znajdą się mili i uczynni ludzie, którzy wskażą nam drogę w tym labiryncie. Jedni powiedzą z pełnym przekonaniem, że pokój nr 275, w którym mamy odebrać formularz 13B, znajduje się na końcu korytarza trzeciego, po lewej stronie. Gdy już tam dotrzemy, inna życzliwa dusza poinformuje nas, że właściwie to prawie trafiliśmy, ale pokój nr 275 znajduje się na początku korytarza drugiego, po prawej stronie i że wcale nie dostaje się tam formularza 13B, tylko 7A, ale w zasadzie- to żadna różnica…
Podróże kształcą, a my znamy już budynek jak własną kieszeń, możemy wycieczki oprowadzać. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. No i ta klimatyzowana poczekalnia…
Najlepsze jest w tym wszystkim to, że zawsze, prędzej czy później (no dobra…- raczej później), uda się nam załatwić to, co mieliśmy do załatwienia. A po kilku takich wizytach w podobnych miejscach, człowiek jest już tak cierpliwy, tak spokojny, że zaczyna rozumieć skąd w Hindusach taka skłonność do godzenia się z losem:) Po powrocie z Indii (szczególnie po dłuższym pobycie tam) stwierdzimy, że ta ‘odrobiona lekcja z cierpliwości’ poprawiła nam komfort życia ‘u siebie’ :)
Z serii „jak przetrwać w Indiach”, rada kolejna: nie należy się denerwować, irytować, niecierpliwić. Nic to nie da, a tylko nabawimy się wrzodów żołądka. I po co nam to…?
Jeśli kogoś ciekawi jak założyć sobie konto w banku, przedłużyć wizę albo zapłacić mandat- o tym niebawem…

niedziela, 1 listopada 2009

Z pamiętnika młodego indologa..., czyli dajcie mi się powymądrzać!

"Ofiara dla przodków- hinduskie święto zmarłych". Początek listopada to bardzo dobry czas na indologiczne wymądrzanie się. Dwa miesiące temu Hindusi wspominali swoich zmarłych przodków. W tym roku dwutygodniowy czas święta Pitr Paksza (zwanego też Śraddha), przypadł na 4-18 września. ‘Śraddha’ to ofiara za zmarłych, obiata. ‘Pitr’ znaczy ‘ojciec’, ale także ‘przodkowie’, ‘dusze zmarłych’. ‘Paksza’ z kolei, to ‘skrzydło ptaka’. Przekaz głosi, że lingwiści wyobrażali sobie miesiąc księżycowy (28 dni) jako dwa ptasie skrzydła. Czyli: połowa miesiąca- 14 dni- to jedno skrzydło (paksza). Rozszyfrowane zostało niniejszym określenie Pitr Paksza: czas (14 dni) ofiary za dusze zmarłych.
Pitr Paksza, tak jak i nasze Święto Zmarłych, to nie to samo, co obrzędy pogrzebowe (zwane antjeszti). Ceremonia pogrzebowa jest ostatnią z wielu ceremonii, które znaczą poszczególne etapy życia Hindusa. W dzisiejszym hinduizmie, zgodnie z powszechnym zwyczajem, zwłoki zmarłego poddaje się kremacji. Żałobnicy przez kolejne dni po ceremonii, dopełniają wielu ofiar w intencji zmarłego, aby jego dusza mogła kontynuować bez przeszkód swą wędrówkę do ‘innego świata’. A w ‘innym świecie’ owa dusza żywi się ofiarą składaną przez krewnych regularnie w rocznicę śmierci oraz w specjalnym czasie- właśnie podczas Pitr Paksza.
Wśród niezliczonej ilości świąt hinduskich, Pitr Paksza zajmuje ważne miejsce. Odbywa się co roku, zgodnie z kalendarzem księżycowym (jest to więc święto ruchome) i poprzedza dziewięciodniowe, jesienne obchody Nawaratri (swięta odbywającego się co prawda dwa razy w roku, ale mowa tutaj o tym, które przypada na jesieni i poświęcone jest bogini- Dewi- we wszystkich jej manifestacjach).
Rytuały, obrzędy, sposób sprawowania ofiary podczas Pitr Paksza, może być różny w różnych domach, w różnych rodzinach, środowiskach, rejonach Indii. Niektórzy przestrzegają postów, inni nie golą się i nie obcinają włosów… Ale ‘obowiązkowo’ wszędzie odprawiana jest przez kapłana pudźa (modlitwa, ofiara). Ta modlitwa i złożone przodkom w ofierze jedzenie, mają zapewnić spokój duszy zmarłych i błogosławieństwo dla żyjących. Hindusi wierzą, że to sami bogowie są pośrednikami podczas odprawiania rytuałów i że to oni przekazują przodkom ofiary składane przez ich krewnych.
Zgodnie z tradycją, Hindusi w ciągu tych 14 dni trwania święta, nie podejmują żadnych ważnych decyzji, nowych inwestycji, nie kupują niczego nowego, nie rozpoczynają budowy domu, nie biorą ślubów, starają się nie podróżować…
Mieszkałam w New Delhi przez 3 lata i dopóki nie uświadomiłam sobie tego wszystkiego, zachodziłam w głowę dlaczego nagle, w ciągu kilkunastu dni w roku, ni z tego nie z owego, słabnie delikatnie ruch w sklepach i na ulicach zatłoczonej do granic możliwości stolicy…

Z cyklu: Tańczą bogowie..., czyli rzecz dla prawdziwych pasjonatów.


"Zrodzone z wody...". Złoto i drogocenne kamienie pokrywają sięgającą najwyższych niebios górę Meru, która jest osią świata, i siedzibą bogów. Wokół niej krążą Słońce, Księżyc i planety. Góra Meru zwana jest także Amaradri- Górą Nieśmiertelnych. Bogom udało się bowiem, ubijając wody wiekiego oceanu, zdobyć amrytę- nektar nieśmiertelnosci. Zanim pojawił się ów niezwykły nektar, z wody wyłoniły się inne skarby... Z morskiej piany wyszły nieskazitelnej urody nimfy niebiańskie- apsarasy. Zostały żonami gandharwów (muzyków) i pierwszymi tancerkami w królestwie ponad ziemią.
Według mitu zawartego w Traktacie o Teatrze, apsarasy miał stworzyć sam bóg Brahma, aby udoskonaliły taniec, ubogaciły go swym naturalnym wdziękiem i gracją...
Pierwszym i najważniejszym tancerzem jest Śiwa Nataradźa. Jest on źródłem rytmicznej harmonii kosmosu. Tworzy świat w tańcu... Wszechświat może istnieć dopóty, dopóki Śiwa, otoczony płomiennym okręgiem, wykonuje swój szaleńczy taniec... Mit nadaje znaczenie światu i życiu. Hindusi wierzą, że to bogowie pozwolili zwykłym śmiertelnikom uczestniczyć w rytuale, jakim jest taniec. Tancerz ma uosabiać dwa światy- ma pomóc widzowi dostrzec nie tylko rzeczywistość, która go otacza, ale też to, co dostrzec może jedynie przez całkowite oddanie się bóstwu. Artysta nie chce oczywiście dorównywać Bogu, a taniec ma być aktem ofiarowania siebie poprzez utożsamienie z "Siłą Wyższą", z Absolutem.
A ja wierzę, że dla nas (nie- hinduistów) tym Absolutem może być Sztuka sama w sobie. Tylko czy damy radę się w tej konwencji odnaleźć...?

Foto: prywatne zbiory autorki

piątek, 30 października 2009

Z cyklu: Z pamiętnika młodego indologa..., czyli: dajcie mi się powymądrzać!

"Kontekst być musi"- może banalnie trochę będzie i'po łebkach', ale na początek wystarczy, celem wyjaśnienia.
Chcę już teraz usprawiedliwić moje późniejsze wymądrzanie się w cyklu "Z pamiętnika młodego indologa". We wszystkim o czym piszę, potrzebny będzie kontekst. Postaram się o tym pamiętać i zawsze obiektywnie przedstawić całe 'tło', aby później (nie obiecuję, że zawsze obiektywnie;)) móc w danym kontekście osadzić moje refleksje wszelakie, indologiczne.
Pewne zachowania, schematy działania, zjawiska, wynikają bowiem z kultury, ze specyfiki i tradycji cywilizacji indyjskiej- dla nas obcej. I musimy zapomnieć o schematach, naturalnie nam narzuconych przez środowisko i kulturę, w której żyjemy. Będzie nam wtedy łatwiej, świadomie i z odpowiednim dystansem, odkrywać Indie. Sposób pojmowania świata przez Hindusów różni się od tego, w jaki sposób postrzega wszystko człowiek Zachodu. A i wśród samych przedstawicieli cywilizacji indyjskiej, musimy to wiedzieć, nie ma jednego sposobu myślenia. Każda kasta, społeczność, grupa etniczna czy językowa (!) ma swój własny sposób pojmowania świata. I nie ma sporów o to, kto ma rację. Akceptuje się wszystko. Swietnym przykładem może tutaj być znana bardzo dobrze koncepcja karmana (nie przechodzi mi jakoś przez gardło, a raczej przez klawiaturę, zanglicyzowana forma 'karma', ale żeby było wiadomo: 'karman' to to samo co 'karma'). W uproszczeniu karman to wpływ naszych poprzednich uczynków na życie doczesne. Przeszłość warunkuje przyszłość. W niektórych opowieściach południowoindyjskich natomiast, pojawia się termin talaividi , znaczący 'los wypisany na czole' każdego z nas, zaraz po naszym urodzeniu. To "przeznaczenie". A więc przeszłość nie ma znaczenia dla naszej przyszłości. Dwa terminy, dwa przeciwne znaczenia. Ale, co ciekawe, terminy te często używane są na południu Indii wymiennie. Może nas, Europejczyków, razić ta niekonsekwencja. Hindusi jednak nie widzą w tym niczego dziwnego. Dla nich te dwie sprawy mogą sobie bezkolizyjnie współistnieć. A więc, jak głosi słynny na cały świat "slogan" użyty m.in. przez Nehru do opisania Indii: "Unity in diversity"- "Jedność w różnorodności". To hasło świetnie się sprawdza w przypadku wszelkich aspektów cywilizacji indyjskiej. Hindusom zarzuca się niespójność, nielogiczność i niekonsekwencję; pamiętajmy jednak, że ma to swoje kulturowe podłoże. W Indiach czas to kropla, która upadając na gładką taflę wody, tworzy na niej okręgi coraz większe i większe. Dlatego teraźniejszość, przeszłość i przyszłość mieszają się ze sobą i nic nie istnieje bez drugiego. Historia i współczesność, mit i rzeczywistość, filozofia, religia... nic nie istnieje samodzielnie. Jeden z moich wykładowców podawał zawsze pewien przykład na zobrazowanie tego zjawiska "indyjskiej tolerancji". Mówił o "jedynie słusznej prawdzie": W tradycji europejskiej prawda jest zawsze pewnym wyborem. Na rzecz jednego- naszym zdaniem prawdziwego- wyboru, jesteśmy w stanie odrzucić wszystkie inne. W Indiach dopuszcza się istnienie wielu prawd i nie musi się to wiązać z żadnym wyborem. Nie trzeba ani naruszać ani odrzucać własnego punktu widzenia, by zaakceptować czyjs inny, nawet przeciwny...
Zrozumienie Indii jest więc chyba dla nas sprawą intuicyjną. Nie należy wszystkiego porównywać i na siłę wpasowywać w ramy 'naszego' światopoglądu. Należy to po prostu... zaakceptować. To tyle na początek.

czwartek, 29 października 2009

Z cyklu: Garam masala..., czyli jak przetrwać w Indiach


"Power cut"... trudno znaleźć lepszy temat na 'dobry początek Garam Masali:) 'Power cut'- te dwa słowa siejące postrach, to dobitne określenie stosowane przez Hindusów na przerwę w dostawie prądu... Zdarza się to tutaj bardzo często, czasem w stałych, określonych godzinach, latem częściej niż zimą, w biedniejszych dzielnicach częściej niż w bogatszych. Są też takie miejsca, gdzie nie zdarzają się nigdy...
W momencie gdy w samym środku lata w domu następuje przerwa w dostawie prądu, należy pamiętać o oszczędzaniu energii własnej. Najlepsze co wtedy można zrobić, to... położyć się brzuchem do góry i leżeć... "Tylko" tyle i "aż" tyle. Najgorzej jest w nocy, gdy człowiek budzi się ze snu i czuje, jak mokre, wilgotne i gorące staje się powietrze. Do tego ta niesamowita cisza przez chwilę (zanim świat nie wybudzi się ze snu). Wszyscy przyzwyczaili się zasypiać przy monotonnym dźwięku włączonego wiatraka, który wisi sobie pod sufitem i niestrudzenie miesza ciężkie, gorące powietrze, aby chociaż jeden podmuch- jeden na dziesięć delikatnych podmuchów, sprawił nam przyjemność.
'Power cut'- powietrze stoi, reszta spływa. Spać nie można, więc siedzi się przy zapalonej świeczce. Trzeba widzieć skąd nadciągają krwiożercze moskity, którym nie stoi już nic na przeszkodzie, żeby do nas dotrzeć (w warunkach bardziej nam sprzyjających, moskity zdmuchiwane są przez nasz wiszący u sufitu wentylator). Do jedynego jasnego punktu w okolicy (do rzeczonej świeczki) lgną wszelkie insekty tego świata (a przynajmniej "TEJ" części świata)- fruwające, biegające, skaczące i pełzające... Swiatło gaśnie, wiatrak umiera- zaczyna się życie na ulicach i na dachach domów. Taki dach to miejsce spotkań rodzinnych, zabaw przyjaciół, to tu toczy się życie... Kto nie może wyjść na dach- wychyla się przez okno, w nadziei, że na zewnątrz jest chłodniej (nadzieja dobra rzecz, ale nie liczyłabym na chłód w lecie; chyba że jestemy szczęśliwymi posiadaczami lodówki i włożymy sobie do niej głowę). Nikt się nie denerwuje... czasem tylko ktoś zadzwoni do 'elektrowni', żeby się poskarżyć na swój los. Czy zadzwonimy, czy nie- efekt taki sam. Czekamy...
Nagle powoli świat robi się jaśniejszy, zapalają się światła, zewsząd słychać westchnienia ulgi, oklaski, okrzyki radosci- w Indiach zawsze jest co świętować! I ten najprzyjemniejszy ze wszystkich na świecie dźwięk- odgłos wentylatora pod sufitem powoli startującego, rozpędzającego się, mieszającego gorące, wilgotne i ciężkie powietrze- które, o dziwo, nie wydaje się już takie gorące i ciężkie... Jak widać "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia":) A ile radości!
W przeciętnych domach zazwyczaj nie ma takich luksusów jak klimatyzacja (nawet jeśli przestanie działać na jakis czas, to i tak ochłodzonego powietrza na trochę nam starczy). Jednak spójrzmy na to z innej strony: przy upale sięgającym ponad 40 stopni Celsjusza, temperatura w klimatyzowanym pomieszczeniu może nie przekraczać 20 stopni. Wyjdźmy kilka razy z domu na świeże powietrze... 20 stopni- 40 stopni- 20- 40...- takie szoki termiczne są już chyba dla organizmu niewskazane. Możemy się przeziębiać co tydzień! Na całe szczęście nie mamy klimatyzacji w domu! I jak? Od razu lżej na sercu, prawda?:)
Z dobrodziejstw klimatyzacji możemy korzystać od czasu do czasu w sklepach, restauracjach, bankach, urzędach wszelkiej maści...- ale urzędy to już temat na osobną historię w Garam Masali...

Foto: prywatne zbiory autorki

wtorek, 27 października 2009

"W Indiach wszystko się może zdarzyć , jak mawiał pan Ashok"



Ten akurat Pan Ashok jest z "Białego Tygrysa", ale Panów Ashoków w Indiach jest niezliczona ilość i gwarantuję, że każdy z nich niezliczoną ilość razy w swym życiu powie, że w Indiach wszystko się może zdarzyć...
"Actuallyyy. This is Indiaaa, not abroooaaad. Actuallyyy. Only."- tak mawia moja guru od tańca. Swym tamilskim angielskim (czyli 'tanglish'), przypomina mi o tym bardzo często. Nie musi- sama widzę:)
I będę pisać o tym co widzę, co widziałam. Postaram się przynajmniej. Z pokorą, rzetelnie, czasem informacyjnie, czasem refleksyjnie, może czasem nieobiektywnie;) Nie dam się natomiast namówić na odpowiedzi na pytania w stylu "a czy w Indiach naprawdę krowy chodzą po ulicach?!" :)

p.s. miało być czasem informacyjnie, to proszę bardzo: po zmianie u nas czasu na zimowy, w Indiach jest już cztery i pół godziny później...