wtorek, 8 czerwca 2010

Garam masala... czyli jak przetrwać w Indiach.

Ten odnaleziony notes, kupiony w Radźastanie, oprawiony w skórę, z podobizną Ganeśi, okazał się kopalnią wspomnień.Zapiski, notatki, cenne informacje… Między innymi taka, że podczas pierwszej podróży po Indiach przejechałam prawie 17 tysięcy kilometrów. Albo, że najlepsza kawa z automatu jest na dworcu kolejowym w Bhopalu, najlepsze samosy sprzedają w Ganesh Restaurant w Lucknow i że południowoindyjskiego jedzenia nie lubię od pierwszego smakowania (do dziś mi zostało!). Że w Tandźawurze czarna kawa jest droższa od tej z mlekiem, że w 2003 roku znaczek na pocztówkę do Polski kosztował 8 rupii, wyprasowanie trzech spódnic kosztowało mnie kiedyś 5 rupii, bilet do kina - 40, kawa (w zależności od miejsca) od 2 do 100 rupii, kilko ziemniaków - 8, a wejście do Tadź Mahal 750 rupii… Przypomniało mi się, że nie znoszę „cold-ginger-lemon-masala-honey-mint tea” w Mahalaxmi Restaurant w Gokarnie, a kokosów nie lubię od momentu, gdy zatrułam się nimi w Madrasie (przepraszam, w Ćennai).

Czytam sobie zapiski i oglądam zdjęcia. Przypominam sobie gdzie „pstryknęłam” to jeziorko.


To było w Eklingdźi. Najpierw obejrzałam sobie kompleks świątynny Kailaśpuri (108 świątynek),


a potem…: góry, lasy, wodę, kwiaty, skały, soczystą zieleń… Pamiętam, że widok z góry na miasteczko, jezioro i świątynie był cudowny. Aby to sprawdzić, należało wspiąć się po skałach. Im wyżej tym piękniej…


Przypomniałam sobie też o jednym bardzo ciekawym miejscu. Nawet zanotowałam sobie adres, dla potomności: Binny Road, 600 002 Chennai, w hotelu Connemara. Tam mieściła się (to był 2003 rok, więc może mieści się nadal, muszę to sprawdzić) księgarnia GIGGLES. Spędziłam tam (według notatek z notesu z Ganeśą) ponad 3 godziny i zostawiłam ponad 2000 rupii. Przy cenach kształtujących się w granicach 50-200 rupii za książkę, przybyło mi do bagażu ładnych kilka kilogramów po tej jednej wizycie w księgarni (a nie była to jedyna odwiedzona w Indiach księgarnia;) ). Cóż, widać oszczędzałam na jedzeniu po to by nie oszczędzać na książkach:)
Księgarnia GIGGLES jest mikroskopijna. Zważywszy na ilość książek, które się w niej znajdują, powinna być pięć razy większa. Książki leżą tu na podłodze, poukładane jedna na drugiej, w stosach sięgających sufitu.


Trzeba się nieźle namęczyć, by znaleźć i dostać się do interesującej nas pozycji. Na szczęście nie jesteśmy osamotnieni w poszukiwaniach. Jest pewna, tajemnicza logika w tym chaosie. Jest jakaś konsekwencja w ułożeniu poszczególnych tomów… Dla mnie to była zagadka, ale klucz do niej miała pani Nalini- właścicielka księgarni, oraz jej pracownik… Można było podać tytuł interesującej nas książki, albo tylko autora czy dziedzinę, albo nawet sam kolor okładki, jeśli tytuł wyleciał nam z pamięci, a natychmiast siwiuteńka pani Nalini, prawdziwa dama, siedząca za biurkiem, w okularach, zaczytana zawsze w jakiejś książce, podawała swemu pracownikowi magiczne „współrzędne”, a on w mgnieniu oka nurkował w stosach tomów i tomików i wypływał po chwili, oczywiście z naszym „zamówieniem” w dłoni. Potrafił zlokalizować każde dzieło, które znała pani Nalini (a znała pewnie wszystkie dzieła świata; łącznie z poezją Szymborskiej, której były w księgarni chyba ze 4 tomy).

Cóż ja sobie jeszcze przeczytałam w moim zeszycie z Radźastanu…? A na przykład o tym że Agnieszka miała sen: siedziała na rydwanie ogromnym, w nocy wywieziono ją w okolice pobliskiej świątyni… Siedziała na tym rydwanie, wokół gromadzili się ludzie, wznosili niezrozumiałe okrzyki, a na koniec Agnieszka… odgryzła głowę komuś tam. Niestety nie wiemy komu, bo się obudziła.
A po czym to ona miała taki cudowny sen? Opowiem kiedy indziej (też przeczytałam sobie tę historię w moim notesie Ganeśowym).

Foto: zbiory prywatne autorki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz