sobota, 27 lutego 2010

Pocztowki z Indii...

O pociagach po raz ostatni... (chyba...;) )
Jak już pisałam kilkakrotnie: czas w Indiach to pojęcie względne… Mój pociąg miał odjechać o 10.30, a wtoczył swoje cielsko ogromne na peron (piąty, zamiast szóstego, ale co tam!) o 12.00. Ja z natury cierpliwa jestem - więc się nie wściekam. Przyzwyczaiłam się do tego, że w Indiach bywa i tak - więc się nie wściekam. Pamiętam wieksze opóźnienia pociągów miesiąc temu - więc się nie wściekam. W Indiach czuję się jak w domu;)
Tym razem to pociąg „osobowy”, bez kuszetek, bo podróż krótka- tylko 5 godzin.
Moje ulubione zajęcie przed odjazdem pociągu osobowego (czytaj: bez rezerwacji miejsc), to obserwowanie tłumu ludzi, którzy szykują się do boju…Gdy tylko miły kobiecy głos przez megafon zapowie przyjazd pociągu o numerze takim a takim, na peron taki a taki, i gdy dadzą się słyszeć pierwsze odgłosy wtaczania się pociągu-kolosa na stację, zaczyna się ruch w interesie. Wszyscy, którzy do tej pory siedzieli sobie spokojnie na ławeczkach, na ziemi przy ławeczkach, na krawędziach peronu (z nogami dyndającymi nad torami i nad szczurami biegajacymi po nich- ni po nogach! po torach), na chłodnym betonie, na tobołkach, na walizkach, na rozłożonych na środku peronu kolorowych prześcieradłach…, wszyscy jak na komendę podrywają się na równe nogi. Panie łapią w dłonie walizki, torby wypchane jedzeniem, łapią dzieci, które rozbiegły się po całym peronie, łapią w dłonie wszystko, co może pomóc w rozpychaniu tłumu. I rozgrzewają łokcie, bo wiadomo powszechnie, że najlepszym narzędziem do rozpychania się, są łokcie właśnie. Panowie natomiast biorą kilka głębokich wdechów i koncentrują się na jednym: byle jak najszybciej dostać się do wnętrza wagonu i zająć odpowiednią ilość miejsc dla swojej rodziny.
Pociąg wjeżdża na stację… Najbardziej żądni przygód wojownicy nie czekają aż pojazd się zatrzyma. W biegu wskakują do środka (drzwi wagonów zazwyczaj są otwarte, nie tylko podczas postojów na stacjach - podczas jazdy również) i wychylają się z okien, by odebrać od pozostałych członków swych rodzin walizki i dzieci. Matki, żony i kochanki (o, przepraszam! przecież kochanek nie ma w Indiach- to wynalazek rozwiązłych ludzi Zachodu! przynajmniej tak utrzymuja Hindusi...), niech zatem będą matki, żony, siostry, bracia, i cała reszta, muszą radzić sobie sami i wepchnąć się do pociągu przez drzwi. Nie ma reguł, nie ma przepuszczania w drzwiach staruszek i staruszków (chociaż staruszki bardzo dobrze sobie radzą, ba! zaryzykuję nawet stwierdzenie, że są najlepsze w konkurencji „rozpychanie tłumu”). Jest tylko jedna zasada - i na ogół się jej przestrzega: mianowicie „święta woda”…. Brzmi nieźle, prawda? Tak mistycznie, transcendentalnie, magicznie, indyjsko i w ogóle…:) Zasada „świętej wody” polega na tym, że jeśli komuś uda się wrzucić przez okno do wagonu butelkę z wodą (wyjaśnię, żeby nie zrobiło się za bardzo tajemniczo: plastikową butelkę ze zwykłą wodą mineralną, kupioną na dworcu), to miejsce, na które upadnie - jest jego! Taki karciany joker :) Tylko najlepiej mieć na to bezstronnych świadków…
Ja nie biorę udziału w tych, jakże pasjonujących rozgrywkach z dreszczykiem emocji i nutką ryzyka… Jeszcze mi życie miłe. Rozpycham się słabo, kiepska jestem w te klocki, więc i tak przegrałabym walkę o miejsce. Cela też nie mam nigdy na tyle dobrego, żeby butelkę rzucić tak by wylądowała tam gdzie trzeba. Tylko w ostateczności, kiedy już widzę, że jeśli nie wepchnę się do pociągu w tej chwili, to będę zwisać na zewnątrz, z jedną nogą na schodkach, a drugą w powietrzu- wtedy zbieram resztki sił i ładuję się w tłum. Teraz albo nigdy! Chociaż może i nie jest to konieczne- kobietom łaskawie pozwala się nie zwisać na zewnątrz pociągu. To zadanie biorą na siebie panowie dżentelmeni.
Jak już się wtarabaniłam do wagonu, musiałam się jeszcze jakoś w miarę wygodnie ustawić, jak śledź w puszce. To tylko 5 godzin przecież…:) Znalazłam sobie jakąś miejscówkę, mogłam stać w miarę wygodnie (czyli pewnie i stabilnie na obu nogach- nie wszyscy mają to szczęście, bo miejsca nie ma i czasem trzeba unieść stopę, żeby nie podeptać współpasażerów). Naokoło kobiety, mężczyźni, dzieci, płacz, śmiech, śpiewy, torby, tobołki, ludzie stoją, siedzą na podłodze, leżą… i wszyscy jedzą! To jest niesamowita sprawa! Nawet do głowy mi nie przyjdzie, żeby zjeść choćby zwykłe jabłko- przecież to trzeba z torby wyjąć, zjeść (do tego potrzeba jeszcze trochę ręką ruszać), w ogóle mnóstwo zachodu… A Hindusi, zaprawieni w boju, wyjmują z walizek talerze, liście bananowca (to też talerze;) ), pudełka z ryżem, zawinięte w papier placki- ćapati, pojemniki z różnymi warzywami i sosami, rozkładają gazetę (to obrus jest;) ), częstują wszystkich naokoło, jedzą, a potem najspokojniej w świecie zawijają wszystko w gazetę i wyrzucają przez okno pędzącego pociągu. Po tej drugiej stronie, za oknem - wysypisko śmieci… Jeśli w okolicy są jakieś krowy (a zazwyczaj są)- przyjdą i zjedzą resztki jedzenia. Łącznie z gazetą.
Ach, jak pięknie jest podróżować! :)

2 komentarze:

  1. To była podróż do Agry? Ach, pamiętam Taj Express, to był luksus - zero przepychanek. ;) Przypominam sobie widok ogromnych szczurów biegających po torach i chowających się gdzieś po bokach jak nadjeżdża pociąg; pyszne słodycze kupione na stacji Mathura, którymi poczęstowała nas jakaś rodzina... ach, szkoda że tylko raz pociągiem indyjskim jechałam.
    ...A jak festiwal? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. te slodycze to na pewno petha ... przysmak z tamtych rejonow;) festiwal, jak festiwal...: Taj Mahotsav, wielkie wydarzenie, glosno o nim w mediach, glosno wszedzie, ogromne plakaty, relacje na zywo w tv, swietne recenzje w gazetach (juz po wszystkim oczywiscie)... mialo byc swietnie, a wyszlo jak zawsze:) czyli nikt nic nie wie, wystepy opoznione o 2 godziny, na scenie jakies stoly i krzesla (i tancz tu, czlowieku;) ), mnostwo organizatorow, zero organizacji;) czyli typowy festiwal w Indiach. ale zatanczylismy oczywiscie. bawilam sie swietnie:)

    OdpowiedzUsuń