środa, 18 listopada 2009

Garam masala...., czyli jak przetrwać w Indiach.


Zobaczyć Gokarnę i umrzeć…

Zainspirowana różnymi pytaniami moich znajomych wybierających się do Indii, postanowiłam od czasu do czasu „podrzucić” tutaj jakieś ciekawe miejsce, które widziałam, którym się zachwyciłam bardziej lub mniej, opowiem co warto zobaczyć i przeżyć, a na co nie warto tracić cennego czasu (a że czas to pieniądz- to również i pieniędzy nie warto tracić;)). Nie musicie mi oczywiście uwierzyć na słowo- najlepiej przekonać się na własnej skórze, na własne oczy, uszy, nos i całą resztę.
Zacznę od miejsca, które zawsze wspominam z łezką w oku. Trafiłam tam przez przypadek (wysiadając w środku nocy z „Pociągu-Byle-Jakiego” i przesiadając się do autobusu- też „Byle-Jakiego”;) ), miałam zostać na kilka dni, a w rezultacie nie ruszyłam się stamtąd przez półtora miesiąca i gdyby nie powrotny bilet do Polski, już kupiony i potwierdzony, no i zbliżający się nieubłaganie koniec urlopu dziekańskiego na wydziale indologii- nie wiem ile jeszcze bym tam siedziała…
Gokarna… Ziemia Obiecana- pod każdym względem mój Raj Na Ziemi…
W całości został zaprojektowany i wymyślony dla mnie chyba;) i głowę dam, że nie tylko dla mnie.
Odwiedziłam bajkową Gokarnę w 2003 roku, a potem wróciłam tam w 2004, podczas drugiej kilkumiesięcznej „wyprawy naukowo-badawczej”. Tak to się nazywało szumnie i dumnie, głównie po to, bym mogła wrócić na studia troszkę „spóźniona”… Ale kto by mi miał za złe? W końcu robiłam badania terenowe i zbierałam materiały do pracy magisterskiej!;) Wtedy maleńka Gokarna, z trzema ulicami na krzyż, była miejscem, do którego w szczególnym czasie świątecznym pielgrzymowali Hindusi, przyjeżdżały całe wycieczki, autokary pełne turystów z całych południowych Indii.
Atrakcji turystycznych w Gokarnie wiele- dla każdego coś miłego. Jedną z legend o powstaniu tego miejsca (zaznaczyć muszę, że legend i mitów o Gokarnie jest w Indiach tyle, ile osób, które ją opowiadają) przedstawiła mi moja nauczycielka tańca (bo w tym Raju-Na-Ziemi znalazłam, oczywiście przez przypadek, świetną tancerkę bharatanatjam!). Oto opowieść…:
Bóg Rudra chciał zobaczyć stworzony świat… (bo rzecz cała dzieje się chwilkę po Stworzeniu). Tenże Rudra przybył na ziemię przeciskając się przez jej ucho (ucho ziemi… pewnie tak było najszybciej…). A że ziemia zwana jest też „krową”- nazwał to miejsce Gokarną („krowie ucho”). Rozpoczął medytację i przybrał postać lingi. Moce lingi zainteresowały demona Rawanę, który chciał je wykorzystać w walce przeciwko bogom. Wziął lingę pod pachę i wyruszył na południe; wiedział jednak, że jeśli kiedykolwiek chciałby odpocząć i postawić lingę na ziemi, nigdy nie będzie jej już w stanie unieść. Pilnował więc bardzo tego, by nigdy nie wypuścić jej z rąk. Sprytni bogowie jednak pokrzyżowali mu plany i wysłali słoniogłowego boga Ganeśę by podstępnie zmusił Rawanę do postawienia lingi. Udało się. Linga dotknęła ziemi w Gokarnie, a bogowie mocami swymi sprawili, że ważyła tyle co 3 wszechświaty i żaden demon, nawet mocarny Rawana nie dał rady jej znowu podnieść (…i choćby przyszło tysiąc atletów, i każdy zjadłby tysiąc kotletów…!). Bóg Rudra zamieszkał w lindze, a swym wyznawcom obiecał błogosławieństwa i wieczne szczęście…


Większość miasteczka należy do braminów. Bramini opiekują się świątyniami, których budynki, i ziemie do nich przyległe, zajmują prawie całą Gokarnę. Gdy tam przyjechałam, turystów z zagranicy było stosunkowo niewielu. Tylko garstka mieszkających na stałe Europejczyków (jak to ktoś kiedyś trafnie określił: „Hardcore Hippie Elements”;)), którzy wrośli już w klimat gokarniany i nawet nie było ich widać, a zajmowali się głównie „Robieniem Nic”;)- czyli prowadzeniem jakiejś knajpki w sezonie turystycznym, wylegiwaniem się na plaży pod palmą i wypatrywaniem delfinów, które czasem lubiły tam wyskakiwać sobie z wody. A! i nie zawsze lubili innych turystów, zakłócających im spokój;) W chwilach wolnych od „Robienia Nic” można było w Gokarnie iść na całodniowy spacer po plażach. A droga dzieląca jedną plażę od drugiej (i trzeciej, i czwartej i piątej- bo tyle ich jest w Gokarnie i w okolicach), jest po prostu niezapomnianą podróżą: pod górkę, po kamiennych schodach, które prowadzą do małych świątynek, po skałach, potem z górki, między drzewami, po których skaczą ciekawskie małpy (uważać na torebki, bo małpy uwielbiają kraść wszystko co popadnie, a torebki najbardziej!;) ), potem przez zielone wzgórza, przez kawałek prawdziwej „dżungli” (uwaga na węże… sama zeszłam kiedyś pokornie z drogi majestatycznie sunącej przede mną ‘kobropodobnej’ istocie…), przez strumyk i kamienie… No cudnie po prostu!
Kiedyś można było bezpiecznie spędzić noc na plaży, teraz- nie polecam. Miasteczko się modernizuje i rozbudowuje… Coraz bardziej chce być zauważone przez tłumy turystów i ich dolary i euro… Pozazdrościło chyba turystycznym miejscowościom na Goa… Jedźcie tam szybko, może coś jeszcze zostało z sielankowego klimatu, przepięknych czystych plaż i delfinów bawiących się tak blisko plaży, że można je było spokojnie oglądać…

Foto: prywatne zbiory autorki

2 komentarze:

  1. Ja tam delfina nie widziałem, ale pewnie w złym kierunku emitowałem oko. Z owym wężem kontakt pamietam, a wąż pewnie nie. No i dodam tylko,że rozmiar lokalnych karaluchów jest... imponujący. Można sobie skręcić nogę stąpajac po delikwencie. Dlatego lepiej sobie odpuscić i prosic Ganesię o dobrobyt dla robaka.

    OdpowiedzUsuń
  2. a może o rok za późno to oko emitowałeś;) teraz podobno już inne miejsce zupełnie ta Gokarna... boję się sprawdzać, lepiej pamiętać to co było:)

    OdpowiedzUsuń